W Polsce i poza Polską jest wiele sił, które rewolucję uważają za jedyny sposób odsunięcia PiS od władzy.
Kto miał złudzenia, już powinien się ich pozbyć. Powodem ulicznych protestów nie jest sprawa aborcji wywołana przez orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego. To jest tylko użyteczny przypadek. Bardzo pomógł w zgromadzeniu kapitału początkowego demonstracji, czyli wyjściu na ulice wielu młodych ludzi, szczególnie młodych kobiet. Bez tego protesty i tak by były, może kilka dni później. A tak zyskały odpowiednią skalę i optymalne uzasadnienie. Sprawa aborcji zadziałała jak feromon.
Kwestia aborcji spowodowała, że więcej ludzi wyszło na ulice niż wyszliby z innego powodu. Ale gdy już wyszli, stali się tylko tłem dla eskalacji żądań, szantażu i zastraszania. A wyszli z powodu wielomiesięcznej frustracji spowodowanej różnymi formami izolacji i ograniczeniami. Ulica stała się dla nich wyzwoleniem, dlatego zgromadziła bardzo różne środowiska, nie tylko studentów, uczniów liceów, pracowników gastronomii, turystyki, sportu i rekreacji, pracujących zdalnie ludzi korporacji, przedstawicieli wolnych zawodów, ale też bezrobotnych, a nawet ludzi z tzw. marginesu społecznego.
Wszystkie wychodzące na ulicę grupy mogły się wreszcie wyzwolić z izolacji, wznowić relacje towarzyskie, doraźnie zastąpić to, co dawało im chodzenie do restauracji, pubów, klubów, dyskotek, siłowni. Przedstawiciele tych wszystkich grup chętnie noszą tablice i transparenty zarówno dotyczące aborcji, jak polityki, rządu czy czegokolwiek. W dodatku na ulicy mogą wreszcie mówić językiem, którego często na co dzień używają, a tylko krępowali się w sytuacjach publicznych - z powodu poprawności, konwenansów czy poczucia wstydu. Rewolucja wyzwoliła ich językowo oraz obyczajowo, np. akceptowalna stała się obsceniczność.
Doś szybko stało się oczywiste, że jeśli już dziesiątki tysięcy ludzi wyszły na ulice, mogą być nośnikami dowolnej sprawy: antyrządowej, antyestablishmentowej, antyklerykalnej, anarchistycznej, bluźnierczej czy zabawowej. W tłumie mogą być nawet zwolennicy PiS i rządu. A ich poczucie wyzwolenia decyduje o kompletnym lekceważeniu zagrożenia epidemicznego. Nie myślą o tym, szczególnie o konsekwencjach dla ich starszych krewnych czy znajomych albo uważają, że to ich nie dotyczy. Ważne, że po wielu miesiącach różnych ograniczeń mogą wreszcie nawet cały dzień spędzić „na wolności”. Co innego zawodowi rewolucjoniści (rewolucjonistki), którzy tych tłumów potrzebują.
Organizatorki demonstracji ze Strajku Kobiet od kilku dni mówią, że już chodzi o rewolucję. Tak jakby wcześniej chodziło o aborcję. To „już” jest tylko przykrywką, bowiem zawsze chodziło o rewolucję. Dlatego dostaje się politykom, nawet podlizującym się Strajkowi Kobiet, którym każe się „wypier….ać”. A to dlatego, że interesy partii są inne niż interesy i cele rewolucji, więc partie mogą tylko przeszkadzać w rewolucji, będąc jednak elementem establishmentu. I partie mogą negatywnie wpływać na część uczestników, ograniczając ich spontaniczność bądź skłaniając do refleksji, że może rewolucja i totalna anarchia nie są niczym dobrym.
Nieprzypadkowo postulatami rewolucjonistek na obecnym etapie są dymisja rządu czy likwidacja Trybunału Konstytucyjnego i Sądu Najwyższego w obecnym kształcie (słowo „reforma” to tylko mydlenie oczu). Rewolucja ma przecież zmienić wszystko. Opozycyjni politycy wykazują się wielką naiwnością, jeżeli sądzą, że okiełznają rewolucję i wykorzystają do własnych celów, czyli odzyskania władzy. Oni nie są przecież dla rewolucjonistów partnerem, chyba że w roli podnóżków. Ci politycy, którzy są przez rewolucjonistów tolerowani, też są rewolucjonistami, tylko chwilowo w parlamencie, samorządach bądź partiach.
Po stronie rewolucjonistów organizatorów wszystko wygląda klasycznie, choć momentami też parodystycznie. Gdyby szukać analogii w rewolucji francuskiej, to już mamy odpowiednik sankiulotów (ludu) zapewniających masowość oraz ich radykalnej części, czyli tzw. wściekłych (teraz zwą się „wkur…nymi”). Mamy odpowiednik jakobinów (inteligencja – także z mediów czy uniwersytetów, średni szczebel z korporacji, wolne zawody, emeryci itp.) oraz żyrondystów (mających rozpropagować sprawę i idee w międzynarodowej skali). Na razie wyróżniają się sankiuloci i wściekli, ale szybko można się spodziewać prób zapanowania nad tym przez jakobinów i żyrondystów. A potem przyjdzie czas na termidorian.
Wszystkie polskie odpowiedniki grup aktywnych podczas rewolucji francuskiej liczą na to, że jeśli nawet nie przechytrzą innych, to doraźnie uda się ich wykorzystać. Tyle że rewolucji właściwie nie da się zaplanować, a przynajmniej przewidzieć jej przebiegu. Na razie politycy opozycji chcą być z rewolucjonistami duszą i ciałem, byleby sprawić kłopoty rządzącym i ewentualnie jakoś zmusić ich do oddania władzy. Ale ci rozsądniejsi wiedzą, że rewolucja pożre także ich, gdyby eskalowała. I wiedzą, że w państwach należącym do Unii Europejskiej rewolucje się nie zdarzają, nawet jeśli lokalnie są rewolucyjne nastroje.
W Polsce i poza Polską jest wiele sił, które rewolucję uważają za jedyny sposób odsunięcia PiS od władzy. Ale rewolucja to nie jest narzędzie, które można kontrolować. I nie ma najmniejszej pewności, że przyniesie cokolwiek tym, którzy chcieliby ją wykorzystać. Dlatego i ta rewolucja jest skazana na uwiąd, i to szybciej niż wydaje się rewolucjonist(k)om i tym, którzy chcieliby się nimi posłużyć. Ale straty będą duże, choćby w postaci nowych zakażeń. Ale przede wszystkim w postaci brutalizacji życia społecznego i międzyludzkich relacji. To nie jest wszak rewolucja kwiatów i uśmiechów, lecz przede wszystkim nienawiści.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/524404-w-ulicznych-protestach-nie-chodzi-o-aborcje
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.