Boże, chroń nas przed kolejnymi listami otwartymi „autorytetów”, bo zejdziemy do poziomu ich autorów i sygnatariuszy, a niżej zejść się nie da.
Listy otwarte kierowane do premiera, władz państwowych bądź opinii publicznej stają się coraz bardziej żenujące. Te nadęte, pretensjonalne i pensjonarskie dzieła zbiorowego mózgu są podpisywane przede wszystkim przez przedstawicieli świata nauki i kultury. Obowiązkowo niepogodzonych z tym, że nie rządzą ich fajne fajtłapy bądź mniej fajni, ale użyteczni „demokraci”. A akces do społeczności podpisujących te epistoły jest czymś jeszcze bardziej żenującym niż treść tych listów. Bo ta społeczność na oczach wszystkich mizia się i pociesza, przy okazji wyładowując frustrację na złej władzy. Żałosny ekshibicjonizm.
Formalnie poważni ludzie mażą się bądź emocjonalnie obnażają, żeby na kogoś naskarżyć, poutyskiwać bądź politować nad sobą. Ludzie, którzy z powodu wykształcenia czy artystycznych osiągnięć powinni mieć krytyczny osąd spraw, zamieniają się w skarżypytów bądź beksy. I firmują teksty, których powinni się wstydzić przed własnymi studentami (czasem podpisanymi razem z nimi na zasadzie podążania za „autorytetem”), wychowankami czy nawet wyznawcami. Cechą wspólną tych tekstów jest bowiem przyciężkawa i pozbawiona choćby cienia inteligencji łopatologia czy też słusznologia. I moralne wzmożenie.
Po co ludziom często utytułowanym wpisywanie się w produkty stadnego mózgu? Dosłownie zbiorowy mózg tego nie pisze, tylko podpisuje, ale na jedno wychodzi. Efektem jest kompletna intelektualna miazga. Ale sygnatariusze nie mają nawet cienia poczucia obciachu czy żenady, choć te dzieła na kilometr zajeżdżają paździerzem. Mają za to poczucie misji i słuszności. Oraz poczucie przynależności do jakiejś duchowej arystokracji. Tyle że zestawienie tego zadęcia z paździerzem formy i treści sprowadza ów arystokratyzm gdzieś do przedsionka czworaków.
Codziennie mamy jakiś list (albo kilka) podpisany przez tabuny bardziej lub mniej utytułowanych, często wyglądających na mało używanych, arystokratów ducha z taśmy produkcyjnej. Aż dziw, skąd ich się tylu bierze, ale przecież fabryki tytułów jednak pracują pełną parą. W przeciwieństwie do fabryk wartościowych badań i dzieł. Tego jest jak na lekarstwo. Ale przecież nie o to chodzi, żeby były wartościowe i konkurencyjne na świecie badania, wynalazki czy patenty, Chodzi o to, żeby było wielu sygnatariuszy listów. Najnowsza produkcja to dwa listy otwarte.
Pierwszy list otwarty wystosowała „poznańska społeczność akademicka” (ach, jak to brzmi!). Nie tak sobie wystosowała, tylko „w sprawie mianowania dr. hab. prof. KUL Przemysława Czarnka na stanowisko ministra edukacji i nauki”. I wystosowała dlatego, że tworzy uniwersytet. Tak, uniwersytet to nie miejsce przekazywania i zdobywania wartościowej wiedzy wynikającej z aktualnych badań oraz wcześniejszych osiągnięć, tylko „osoby zajmujące się na co dzień prowadzeniem badań, nauczaniem, pracami bibliotecznymi, administracyjnymi i technicznymi”. Czyli zestaw etatów. I zestawowi etatów, które ponoć tworzą „miejsce wolnej nauki i wolnej myśli” oraz „prawdziwie prodemokratyczną społeczność przygotowująca młodych ludzi do życia, pracy i działania w społeczeństwie i dla społeczeństwa”, nie podoba się Przemysław Czarnek, nomen omen akademicka czarna owca.
Zestaw etatów odwołuje się do etosu (a jakże!), autonomii i krytycyzmu, których oczywiście nie respektuje. Zresztą ten mocno infantylny wykład o „społeczności akademickiej” i jej zasadach jest kompletnie niepotrzebny, bo to banał na trywializmie. A i tak przecież chodzi o to, że Przemysław Czarnek to obraza wspaniałej „wizji Uniwersytetu”. Ale jak mogłoby być inaczej, skoro „dał wyraz intelektualnego autorytaryzmu”, a jego „zachowanie w żadnej mierze nie licuje z kulturą akademicką”. Zachowanie zestawu etatów licuje, gdyż „solidaryzuje się ze wszystkimi ofiarami homofobicznej agresji”. I wyraża „głębokie zaniepokojenie w związku z płynącymi z tej nominacji zagrożeniami”.
Zagrożenia to „przejęcie politycznej kontroli nad wolnym, krytycznym myśleniem oraz społeczną otwartością”. To wolne i krytyczne myślenie jest już tak wolne i krytyczne, że nie można nawet pisnąć niesłusznego zdania. I tak jest dzięki „społeczności akademickiej”, a nie Przemysławowi Czarnkowi. Dlatego nikt nie może tego stanu zmienić, choćby był to stan kompletnej martwoty intelektualnej i szczyt oportunizmu. Z Przemysławem Czarnkiem „polskie naukowczynie i polscy naukowcy” wypadną z „obiegu światowej akademii”. Ciekawe, kiedy tam wpadły, bo ślady trudno znaleźć. W każdym razie naukowczynie i naukowcy „z całą stanowczością nie zgadzają się na to, aby decyzje o kształcie Uniwersytetu podejmowane były przez Przemysława Czarnka”. Potem są podpisy „poznańskiej społeczności akademickiej”.
Druga epistoła jest autorstwa „profesorów, nauczycieli i organizacji”, które zmuszone zostały do „bicia na alarm, wzywania do gaszenia pożaru” i została skierowana do premiera Mateusza Morawieckiego. Powód? Otóż „dotychczasowe Ministerstwo Edukacji Narodowej pod kierunkiem ministra Piontkowskiego zawiodło nas w czasie kryzysu pandemicznego”. Jeden zawód to mało, więc jest i drugi (na zasadzie antycypacji), czyli „poważny niepokój”, jaki „budzi rozpoczęty i zawieszony proces połączenia ministerstwa edukacji i nauki, a zwłaszcza kandydatura posła Czarnka”.
Profesorowie, nauczyciele i organizacje oczekują „odpowiedzialnej polityki rządu i stworzenia strategii dla szkół w obliczu drugiej fali pandemii”. Sami nic nie będą tworzyć/współtworzyć, bo po co. Rząd stworzy, to użyją. Jeśli dadzą radę, gdyż kwestionują to, że mają „gwarantowane Konstytucją prawo do bezpiecznych warunków pracy dla wszystkich pracowników oświaty oraz zapewnienia bezpieczeństwa dzieciom i młodzieży”. Gdy uznają, że to już te gwarantowane warunki, to przestaną pisać i będą pracować z ochotą.
Czekając na poprawę warunków w rzeczywistości niewirtualnej naukowcy, nauczyciele i organizacje z żalem stwierdzają, że „system nie jest gotowy do podjęcia nauki na odległość”. Państwo nie dało sprzętu, Internetu i nie przeszkoliło, to nie może oczekiwać poważnego podjęcia „nauki na odległość”. A gdy nie działa ani jedna, ani druga forma nauczania, powstały straty, które przemawiają „na rzecz odchudzenia podstawy programowej i weryfikacji wymagań egzaminacyjnych, w tym również rezygnacji z dodatkowego przedmiotu na egzaminie ósmoklasisty”. Jest oczywiste, że obniżenie kryteriów i wymagań to świetny pomysł na podniesienie poziomu polskiej edukacji. Normalnie trudno to zrobić, a pandemia wreszcie to uzasadnia. Gdy się obniży, wszystko się zaraz podwyższy.
Profesorowie, nauczyciele i organizacje nie tylko chcą podniesienia poziomu przez obniżenie wymagań, ale też domagają się przyjścia z pomocą uczniom, którym to obniżenie dla podwyższenia szkodzi szokiem nerwowym. Dlatego wzywają „do natychmiastowego objęcia uczniów i uczennic rzetelną opieką psychologiczną”. Mało, że uczniów, ale także „kadry pedagogicznej, która obecnie mierzy się z nieznanymi wcześniej wyzwaniami”. Wiadomo, tylko oni się mierzą, a reszta społeczeństwa wyleguje się na kanapach.
Po obniżeniu dla podwyższenia „do najpilniejszych zadań należy również zapewnienie bezpieczeństwa emocjonalnego uczniom o nieheteronormatywnej orientacji psychoseksualnej i tożsamości płciowej”. Oczywiście, że tak. Nie ma w polskiej edukacji pilniejszych spraw. Trzeba wytoczyć wojnę głosicielom „mowy nienawiści odhumanizującej osoby ze społeczności LGBT+”. Przecież w szkołach nic innego się nie dzieje, tylko mamy odhumanizowującą (chyba tak powinno być?) mowę nienawiści. I jeśli premier nie posłucha, „spadnie na [niego] odpowiedzialność za ludzkie tragedie i krzywdy”. A wiadomo skądinąd, że krzywdzić do szkół przychodzą „ministrowie rządu oraz urzędnicy kuratoriów oświaty”. A przecież „blisko 70 proc. młodzieży LGBT+ ma myśli samobójcze” Zapewne z powodu tego, co mówią ministrowie i urzędnicy.
Fragment o LGBT+ jest potrzebny po to, żeby stwierdzić, iż „nie do zaakceptowania jest kandydatura Przemysława Czarnka na Ministra Edukacji i Nauki”. Profesorowie, nauczyciele i organizacje „kategorycznie sprzeciwiają się, aby osoba prezentująca wątpliwą postawę moralną – naznaczoną homofobią, mizoginią, ksenofobią – objęła stanowisko w rządzie RP”. Zabrakło rasizmu i antysemityzmu, ale wystarczy, bo zaraz idą oskarżenia o „możliwość kar cielesnych wobec dzieci”. No i fejki na temat „postawienia się ponad prawem, zlekceważenia zasady bezpieczeństwa i narażenia życia i zdrowia ludzi w czasie narastającej pandemii”.
Profesorowie, nauczyciele i organizacje „stanowczo domagają się zaprzestania antagonizowania środowisk nauczycieli i rodziców i grania na polaryzację społeczeństwa”. Bo oczywiście rodzice sami z siebie żadnych pretensji do nauczycieli nie mają i wice Wersal. Jak się to wszystko zrobi, szczególnie obniży, żeby podwyższyć, będzie w Polsce „edukacja na miarę wyzwań XXI w.”, czyli „klucz do rozwoju społeczeństwa”. Najzabawniejsze jest na koniec: „Szkoły i uczelnie nie są miejscem modelowania przyszłych wyborców i nie powinny być nigdy wykorzystywane do indoktrynacji” Chyba że jest to indoktrynacja lewicowa, szczególnie na rzecz LGBT+. Wtedy jest ona wręcz pożądana, a nawet chroniona i wychuchana. Boże, chroń nas przed kolejnymi listami otwartymi, bo wszyscy zejdziemy do poziomu ich autorów i sygnatariuszy, a niżej zejść się nie da.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/522154-zalosne-mazgajstwo-w-listach-otwartych-obroncow-demokracji