Dziś kolejny rekord zakażeń koronawirusem. I alarmujące informacje, że część lekarzy nie stawia się do pracy. Jestem ostatnią osobą, która chciałaby ich potępiać. Warto jednak zwrócić uwagę na inny problem.
Zjawisko drenażu mózgów, znane nam głównie dlatego, że to polscy specjaliści, w tym lekarze, od lat szukali pracy za granicą, gdzie zarabiają nieporównywalnie więcej, teraz daje o sobie znać w inny sposób. Moglibyśmy zatrudniać przecież lekarzy z Ukrainy. Rocznie kusi się na to jednak tylko kilkadziesiąt osób. Na przeszkodzie stoją długie procedury.
Kiedy pojawiają się pytania o liczbę łóżek, sprzętu, czy lekarzy, którzy mają nam pomóc w walce z pandemią, trzeba podnosić problem ponad półtora-rocznej procedury zatrudniania medyków z Ukrainy. Fakt, że obowiązuje ich uproszczona procedury zatrudniania, ale odstrasza kosztowny i skomplikowany proces nostryfikacji dyplomów. Na przyjazd do Polski, jak wskazuje Personnel Service, decyduje się tylko kilkudziesięciu lekarzy ze Wschodu rocznie.
Według „Barometru Zawodów 2020”, czyli cyklicznego badania Ministerstwa Rodziny i Polityki Społecznej największe kadrowe braki w Polsce dotyczą branży usługowej, budowlanej i właśnie medyczno-opiekuńczej. Problemy w znalezieniu specjalistów mają zwłaszcza szpitale i placówki znajdujące się poza największymi polskimi metropoliami, które aktualnie odczuwają deficyt lekarzy, pielęgniarek, położnych, fizjoterapeutów czy opiekunów osób starszych i niepełnosprawnych.
Wykwalifikowani pracownicy z Ukrainy, po przyjeździe do Polski, pracują często poniżej swoich kwalifikacji. 3 na 4 Ukraińców pracuje na stanowiskach niższego szczebla, mimo że nawet połowa z tych osób posiada wykształcenie wyższe.
Dostępne statystyki pokazują, że liczba wykwalifikowanych pracowników ze Wschodu rośnie, nadal jednak jest to zdecydowana mniejszość. W pierwszym półroczu 2020 roku, jak wynika z danych MRiPS, pracę w naszym kraju zaczęło zaledwie 23 lekarzy i 9 pielęgniarek z Ukrainy. W analogicznym okresie 2019 roku takich lekarzy było jedynie 9. Wzrost zatem jest ponad dwukrotny, jednak nadal jest to kropla w morzu potrzeb. Zwłaszcza w dobie pandemii.
W Polsce każda placówka ma własne zasady uznawania ukraińskiego wykształcenia, co samo w sobie utrudnia zdobycie pozwolenia na pracę. Sprawę dodatkowo komplikuje fakt, że procedury dla lekarzy, terapeutów i opiekunów spoza UE kosztują nawet kilkanaście tysięcy złotych i mogą trwać pół roku. Dodatkowo, ubiegających się o pozwolenie na pracę lekarzy czeka także obligatoryjna ścieżka prawna nadania statusu imigracyjnego oraz egzamin językowy
– mówi Krzysztof Inglot, prezes Personnel Service i ekspert rynku pracy.
Zaliczenie tych wszystkich szczebli dopiero otwiera drogę do rozpoczęcia 13-miesięcznego stażu pod nadzorem doświadczonego specjalisty. Dopiero po pozytywnej weryfikacji tego ponad rocznego okresu, można starać się o pozycję samodzielnego lekarza.
Dla przykładu, nostryfikacja dyplomów w Wielkiej Brytanii dla absolwentów wybranych ukraińskich uniwersytetów medycznych jest przyspieszona. Natomiast w Niemczech uznawane są wszystkie uczelnie medyczne działające na Ukrainie, co skraca czas nostryfikacji do nawet 3 miesięcy, po których lekarze ze Wschodu mogą w ograniczonym zakresie wykonywać swój zawód.
I dlatego ukraińscy lekarze wybierają, jak polscy emigranci, Niemcy i Wielką Brytanię. Bo nie dość, że tam oferuje się im tam dobre zarobki, to zarazem nie obciąża biurokracją. W Polsce kończy się to tym, że medycy, w obliczu skomplikowanych procedur, decydują się na pracę poniżej własnych kompetencji.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/522074-ukrainscy-lekarze-mogliby-pomoc-gdyby-nie-procedury