Jakieś koszmarne fatum zaciążyło na życiu Mistrza, skoro nawet amerykański pogrzeb 27 września, z powodu obostrzeń pandemicznych, nie mógł odbyć się z rozmachem polskich funeraliów. I tak oto całe życie rzeźbiarza Andrzeja Pityńskiego miało odbywać się w dwóch światach - z rozgłosem jego dzieł, z milczeniem wokół jego samego.
Zatem Polacy pochowali kolejnego geniusza, kolejnego wybitnego artystę, którego docenimy dopiero za jakiś czas. Bo Pityński był geniuszem, uczniem Stanisława Szukalskiego, wizjonerem rzeźbiarstwa, ale i… polskości.
Już przy pierwszym kontakcie stwierdzał, że trzeba się zwracać do niego „Mistrzu”. Dopiero przy zetknięciu z jego amerykańskim kontekstem stawało się to lekkie, sympatyczne, oczywiste. Miałem nieprawdopodobne szczęście być gościem w jego pracowni, do której zaliczało się nie tylko pomieszczenie geniusza - pełne porozrzucanych fragmentów jego projektów, ale też halę z nowoczesnymi maszynami (wielkości drogowej koparki) tworzącymi kopie jego rzeźb, a także wielki park, eksponujący jego komercyjne projekty.
Mistrz był zawsze w kapeluszu, zawsze z ogniem w oczach, z taką energią w głosie, że nawet obiad przy steku stawał się spektaklem polsko-amerykańskiej gawędy. Bo Andrzej Pityński był takim Polakiem w Ameryce, który nabrał zalet nowego kontynentu - przedsiębiorczości, rozmachu, nieco kowbojskiego stylu, ale nie stracił polskiej duszy duszą, tęsknotą do ojczyzny, nonkonformizmem i odwagą w tworzeniu, którą atakowali współcześni krytycy, także polonijni.
W prywatnych rozmowach wspominał z niegasnącym zdziwieniem jak bardzo atakowali go miejscowi Polacy, gdy w latach 70-tych przybył do Ameryki. Pokazywał wycinki z gazet, zachodził w głowę i powtarzał, właściwie nie do nas, a w przestrzeń „własnego rodaka”, „własnego rodaka”. Pochodząc z maleńkiej miejscowości Ulanów czyli, przepraszam ulanowian, „in the middle of nowhere”, nawet w Krakowie czuł, że w PRLowskiej Gierkowskiej satrapii, nie może oddychać powietrzem wolności, a od dziecka czując na plecach oddech bezpieki (rodzina partyzancka, „żołnierze wyklęci”), postanowił wyjechać do Stanów.
Czułem się jak spuszczony z łańcucha, jak „komandos Żołnierzy Wyklętych”, rzucony poza granice Polski do Ameryki w jednym celu: pokazania Ameryce, światu poprzez moją twórczość prawdy o narodzie polskim.
-mówił mi Mistrz o swoich pierwszych wrażeniach z nowego kontynentu.
Przywiązanie Pityńskiego do polskiej kultury i tożsamości nie uległo spłyceniu, jak to niestety zdarza się wśród amerykańskiej Polonii. Gdy Józef Czapski podróżował po II Wojnie Światowej po Stanach Zjednoczonych stwierdzał ze smutkiem, że Polacy nie czytają tam rodzimej literatury, a polskość za często kojarzą jedynie z wesołymi pochodami i dość sztampowymi akademiami. Ale to nie był casus Mistrza, on żył polskością, to jego narodowe dzieła miały ten patriotyczny i - tak, trzeba użyć tego wyśmiewanego słowa - patetyczny pazur, który do dzisiaj szarpie emocje oglądających. Pityński inspirował się innym wybitnym artystą - Stanisławem Szukalskim.
Mistrz z dumą pokazywał mi swoje zdjęcie ze „Stachem z Warty”, jak o nim mówił. Stąd, z własnej biografii i z opowieści rodzinnych, wyrósł pomnik „Partyzanci”, niczym rycerze podążający naprzód nie na koniach, a jakby na smokach - na poły legendarni, na poły prozaiczni. Zresztą ten pomnik był pierwszym monumentem ku czci Żołnierzy Wyklętych! Jeśli zobaczy się na żywo „Mściciela” na cmentarzu w Doylestown, Narodowy Pomnik Katyński w Baltimore czy słynny Pomnik Katyński w Jersey City, widać, że Pityński tworzył nie tylko rzeźbę - on wchłaniał w pomnik całe otoczenie - jak np. panoramę obojętnego, beztroskiego Nowego Jorku, jako tło do przebitego sowieckim bagnetem polskiego oficera. „Mściciel” na cmentarzu niby to klęczy, ale patrząc na niego na żywo, widzimy jak właśnie powstaje, w myśl dziedzictwa kresowych rycerzy, Stanisława Żółkiewskiego, który pozostawił po sobie to memento: „Z naszych kości powstanie mściciel”.
Kiedyś chciałem zagadnąć Mistrza o pomnik wołyński - sceptycznie i krytycznie. Wydawało mi się, że nie trzeba się spieszyć, że zrobi się to „jakoś przy okazji”. Jak widać powtarzać możemy w kółko, by spieszyć się kochać ludzi „tak szybko odchodzą” - a potem nie śpieszymy się.
W jego pracowni widziałem projekt pomnika smoleńskiego. Opowiadał o nim z takim natchnieniem, że zjadaczowi chleba wydawało się to nieziemską wizją. Promienie eksplozji układające się w pióra Orła Białego, duma polskiego godła, wyrastająca ze smoleńskiego błota, były w fazie projektu, w pomniejszych modelach, walających się w sali w różnych wariantach. Ostatecznej wersji tego dzieła nigdy już nie zobaczymy.
Moja ostatnia rozmowa z Mistrzem nie nakazywała spieszyć się z podsumowywaniem dorobku wielkiego rzeźbiarza.
W wieku 71 lat czuję się, jakbym dopiero zaczął rzeźbić. Mam masę idei, intensywnie pracuję, zdając sobie sprawę z tego, że czasu zostało mi niewiele.
Pan Bóg jedynie wiedział wtedy, jak niewiele.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/521152-mistrz-pitynski-nie-zdazyl-zapomniany-pomnik-smolenski