Nie bagatelizuję zagrożenia związanego z koronawirusem. Są grupy, dla których zetknięcie się z nosicielem może oznaczać wyrok śmierci. To z kolei oznacza, że wszyscy musimy zachowywać się tak, by maksymalnie zmniejszyć ryzyko. Nawet jeśli osobiście nie czujemy się zagrożeni.
Jednocześnie jednak nie mam wątpliwości, że czeka nas - i w Polsce, i w całym świecie zachodnim - poważna dyskusja o właściwych proporcjach (w Stanach czy Wielkiej Brytanii już się ona toczy, vide bunt części torysów przeciwko zapowiedziom nowego lockdownu). Bo widać już, że do szczepionki raczej dalej niż bliżej. Bo widać, że wirus będzie powracał zgodnie z wiosenno-jesiennym cyklem, z krótkim oddechem na lato.
To, że zagrożenie jest poważne, nie znaczy, że możemy uniknąć dokonywania wyborów. Przecież gdybyśmy chcieli wyeliminować ryzyko całkowicie, powinniśmy trwać w bezruchu i zamknięciu od marca. Nie czyniliśmy tego, bo zdajemy sobie sprawę z konsekwencji upadku gospodarki. Także konsekwencji dla życia i zdrowia milionów ludzi.
Musimy wypracować trzecią drogę: między negacją zagrożenia a najłatwiejszym rozwiązaniem, czyli faktycznym lockdownem. Między zobojętnieniem na los najbardziej narażonych a narażeniem na zapaść społeczną i ekonomiczną całej wspólnoty. Między abnegacją a histerią. Ten ostatni punkt jest być może najważniejszy.
Ważna jest wiedza, taka w typie anglosaskim, konkretna, praktyczna. Bo dziś można odnieść wrażenie, że wciąż jesteśmy w marcu, i stoimy w obliczu zagrożenia zupełnie nowego, nieznanego, przerażającego. Tymczasem upłynęło już trochę czasu, i gołym okiem widać, że koronawirus to zjawisko złożone. Są ofiary śmiertelne, są osoby, które przechodzą go bardzo ciężko, ale jest też i sporo ludzi, którzy mają zdiagnozowane zakażenie i doświadczają jedynie bardzo umiarkowanych objawów (pomijając zakażenia bezobjawowe). Zdumiewa fakt, że nie widać, by naukowcy próbowali to doświadczenie jakoś strukturalizować, przekładać na czytelne zalecenia kierowane do poszczególnych grup.
Powtarzam: zjawiska nie należy lekceważyć. Ale też nie jest żadną odpowiedzią na to wyzwanie coś, co właściwie oznacza cywilizacyjną - życiową? - kapitulację. Rezygnację właściwie ze wszystkiego: z troski o gospodarkę, o miejsca pracy, o wychowanie i nauczanie dzieci, o podtrzymanie życia społecznego, w tym religijnego, o utrzymanie więzi społecznych.
To charakterystyczne, że gdy na zachodzie dojdzie do jakiegoś dużego zamachu, to słyszymy, że naszym zwycięstwem będzie ocalenie naszego stylu życia. Mamy się nie bać, i żyć tak, jak wcześniej. W przypadku pandemii zaleca się nam uśmiercenie całego świata. Co gorsza, jak widzimy po obecnym skokowym wzroście zachorowań w Polsce (jak zwraca uwagę Maciej Pawlicki - raczej „stwierdzonych zakażeń”) i na świecie, ten kierunek nie wydaje się przynosić nam sukcesów.
Noszę maseczkę, dbam o dezynfekcję, przestrzegam wszystkich zaleceń. Tak trzeba. Ale trzeba też walczyć o nasz świat, o nasze życie, o normalne życie naszych dzieci. Mądrze, rozsądnie, ale bez tej ślepoty, którą rodzi strach, zawsze podpowiadający, że najbezpieczniej jest w piwnicy. A to często błąd, o czym przekonać się może każdy, kto zna los Pompejów.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/520996-nie-unikniemy-dyskusji-o-adekwatnej-reakcji-na-problem-covid