Należy tylko się cieszyć, że sztuka epistolograficzna nie umarła w dobie SMS-ów i maili i ludzie listy piszą, do tego otwarte, tak by każdy mógł je przeczytać i zadumać się nad podniosłą i ważną treścią w nich zawartą.
Nic więc dziwnego, że ambasadorowie akredytowani w Polsce od 2013 roku pochylają się z troską nad losem mniejszości seksualnych w Polsce, i składają swoje podpisy pod listem, przypominającym o tym, iż „prawa człowieka to nie ideologia - są one uniwersalne” oraz, że rządy są zobowiązane „do ochrony wszystkich swoich obywateli przed przemocą i dyskryminacją oraz do zapewnienia im równych szans”. Drobny fakt, iż Konstytucja od 1997 roku gwarantuje to polskim obywatelom i w artykule 32 stanowi, iż:
1. Wszyscy są wobec prawa równi. Wszyscy mają prawo do równego traktowania przez władze publiczne. 2. Nikt nie może być dyskryminowany w życiu politycznym, społecznym lub gospodarczym z jakiejkolwiek przyczyn
– nie ma dla ekscelencji znaczenia i kolejny raz, w tym roku, taki list, podpisany przez 50 ambasadorów, został opublikowany i rozpowszechniony przez ambasador Stanów Zjednoczonych w Polsce.
Troska o reputację Polski
Czemu akurat list opublikowany w tym roku stał się tematem gorących medialnych czołówek? Sprawa jest prosta – pałka w postaci łamania praworządności przez Polskę w związku z reformą sądownictwa stała się już mało skuteczna, więc trzeba ją zastąpić kijem bejsbolowym LGBT. Od kilkunastu miesięcy ta tematyka nie schodzi z agendy Parlamentu Europejskiego, a nieprawdziwe informacje, czy wręcz kłamstwa jak te Biedronia o tym, że są w Polsce restauracje i hotele, do których nie wpuszcza się osób LGBT czy oszustwo Barta Staszewskiego z tabliczkami „strefa wolna od LGBT”, przyczepianymi przez niego pod nazwami polskich miejscowości, nie tylko oczerniają i niszczą wizerunek Polski w Europie, ale także stają się podstawą uchwalania kolejnych rezolucji, atakujących nasz kraj.
I tak jak było z Konstytucją i jej obrońcami, którzy nie potrafili odpowiedzieć na proste pytanie, który to artykuł ustawy zasadniczej jest przez rządzących łamany, tak samo jest z zarzutami o dyskryminację i łamanie praw osób LGBT. Niemożność zawarcia w Polsce małżeństwa homoseksualnego? Tak, tego prawa odmawia polska Konstytucja, stwierdzając jednoznacznie, że małżeństwem jest związek kobiety i mężczyzny. Adopcja dzieci przez pary jednopłciowe? Tak, kodeks rodzinny i opiekuńczy jednoznacznie stwierdza, że prawo do adopcji mają małżeństwa i choć również osoby samotne mogą się o nią ubiegać, inicjatywa ustawodawcza prezydenta, w której zawarty jest zakaz adopcji przez osoby samotne żyjące w związkach jednopłciowych, ostatecznie ma to regulować. Co jeszcze” dyskryminuje” osoby o mniejszościowej orientacji seksualnej? Mowa nienawiści? Tak samo ją odczuwają jak na przykład katolicy, których symbole religijne są bezczeszczone i profanowane. I kodeks karny zawiera przepisy o mowie nienawiści, takie same dla wszystkich obywateli, którzy dadzą jej wyraz.
Ambasador Stanów Zjednoczonych w Polsce, pani Georgette Mosbacher uznała widać, że list to za mało i udzieliła wywiadu Wirtualnej Polsce, który został dziś opublikowany. Na uwagę red. Marcina Makowskiego (n. b. w duchu tego, co napisałam wyżej o „dyskryminowaniu” osób LGBT), iż rządzący „kontrargumentują, że nikt w Polsce nie dyskryminuje osób LGBT, mają one takie same przywileje i obowiązki, jak ludzie żyjący samotnie albo w związkach nieformalnych” pani ambasador z lekkością argumentacji charakterystyczną dla eleganckich kobiet, od których mężczyźni nie wymagają raczej twardej i rzeczowej dyskusji oznajmiła, że nie chce wchodzić „w szczegóły legislacyjne, bo to sprawa należąca do Polski” ale mówi o konsekwencjach, jakie wynikają z „posiadania reputacji kraju nieprzyjaznego mniejszościom LGBT”.
Reputacja to rzecz cenna, jak widać nie tylko dla kobiety, ale i kraju. Ale jeżeli kilka sąsiadek zacznie opowiadać, że Kowalska spod „piątki” utrzymuje intymne kontakty z listonoszem, to wkrótce całe osiedle uwierzy w to, że jest ona puszczalską, nawet gdyby była osiemdziesięcioletnią dziewicą. Jak zatem bronić reputacji kraju, jak walczyć z kłamstwami, opiniami opartymi o fake newsy?
Tłumaczyć czy ostro reagować?
Premier Mateusz Morawiecki odniósł się do listu ambasadorów na konferencji prasowej w KPRM, łagodnie tłumacząc, jakim to tolerancyjnym krajem od wieków jest Polska, wiceminister spraw zagranicznych wyraził ukontentowanie, że w tymże liście nie powiela się kłamstw „strefach wolnych od LGBT”, o wcześniejszych reakcjach polskich władz na rezolucję Parlamentu Europejskiego wymierzoną w Polskę, orędziu Ursuli von der Leyen czy skandalicznym raporcie Komisji LIBE o łamaniu praworządności w Polsce, także w kontekście praw osób LGBT nie wspomnę, bo takich reakcji po prostu nie było.
Jednak pani ambasador mówiła w wywiadzie nie tylko o reputacji Polski, która widać leży jej na sercu, ale także konsekwencjach, jakie może to przynieść w relacjach polsko-amerykańskich, bowiem owa zła reputacja kraju nieprzyjaznego mniejszościom LGBT się „przekłada na niekorzystne decyzje inwestycyjne (…) oraz sprawy militarne”. Już widzę tych amerykańskich biznesmenów, czytających rano Gazetę Wyborczą i oglądających TVN24, którzy przerażeni homofobią w Polsce zrywają wszelkie kontakty gospodarcze z naszym krajem. Kiedyś usiłowano nam wmawiać, że kapitał nie ma narodowości, a teraz chce się przekonać, że ma światopogląd. I dlatego na przykład amerykańskie firmy takie jak Amazon czy Procter & Gamble zamierzają zwiększyć swoje inwestycje w Turcji, kraju będącym wzorem poszanowania praw człowieka, szczególnie jeśli chodzi o Kurdów. I widzę ministra obrony, Mariusza Błaszczaka, rwącego włosy z głowy, że całą współpracę militarną z USA i podpisane umowy szlag trafia z tego powodu, że zdaniem ambasador USA Polska dyskryminuje osoby LGBT. I nie ma nikogo, kto by poradził pani ambasador Mosbacher, by uważnie przeczytała konwencję wiedeńską o stosunkach dyplomatycznych z 1961 roku, której zarówno USA jak i Polska są stronami i która w artykule 41 pkt. 1 stanowi:
Bez uszczerbku dla przywilejów i immunitetów obowiązkiem wszystkich osób korzystających z tych przywilejów i immunitetów jest szanowanie ustaw i innych przepisów państwa przyjmującego. Mają one również obowiązek nie mieszać się do spraw wewnętrznych tego państwa.
A jak premier Orban broni reputacji Węgier?
W opublikowanym w ubiegłym tygodniu w „Der Spiegel” wywiadzie wiceszefowa Komisji Europejskiej, Vera Jourowa oświadczyła:
Viktor Orban mówi, że buduje nieliberalną demokrację. Ja bym powiedziała, że buduje chorą demokrację.
Rzecznik Prasowy KE skomentował to w dyplomatyczny sposób, stwierdzając że stanowisko Komisji w sprawie stanu praworządności na Węgrzech jest dobrze znane, ale „są różne sposoby na to, by je wyrazić”. Ów sposób wyrażania owego stanowiska nie spodobał się jednak premierowi Węgier, który napisał do szefowej KE, iż wypowiedzi Jourovej:
są nie do pogodzenia z funkcją zajmowaną przez nią w Komisji i dlatego niezbędnie konieczne jest jej odejście ze stanowiska (…)To atak na demokratycznie wybrany rząd i obraza narodu węgierskiego(… )Komisarz UE musi być bezstronny politycznie. (…)Rząd węgierski zawiesza kontakty z panią komisarz.
I choć rzeczniczka tej instytucji Dana Spinant zapewniła dzisiaj, że przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen ma pełne zaufanie do wiceszefowej KE Viery Jourovej, to jednak premiera Orbana stać było na wyrażenie ostrego i zdecydowanego stanowiska wobec takiego podważania reputacji Węgier na arenie międzynarodowej.
Wcale nie musi chodzić tylko o pieniądze
Często słyszy się komentarze, że osłabianie negocjacyjnej pozycji Polski poprzez ataki w kwestii praworządności czy praw osób LGBT w czasie, gdy rozstrzygają się losy budżetu Unii na lata 2021-2027, ma związek z chęcią uszczuplenia przypadających nam funduszy dzięki forsowanemu mechanizmowi powiązania go z tzw. praworządnością. Stanowisko rządu polskiego w tej sprawie jest jasne:
Nie ma zgody polskiej na to, by w sposób zupełnie dowolny móc stosować różne klauzule i grozić nam palcem tylko dlatego, że komuś się mniej podoba nasz rząd
– oświadczył premier Morawiecki, odnosząc się do przedstawionej w poniedziałek propozycji niemieckiej prezydencji, która zakłada, że to Komisja Europejska będzie oceniała naruszenia praworządności przez kraje członkowskie. Decyzje w sprawie ewentualnego zawieszenia funduszy będzie z kolei podejmowała Rada UE. Zgodnie z niemieckim dokumentem, kary za naruszenie praworządności - zawieszenie finansowania unijnego - byłyby podejmowane większością głosów państw członkowskich UE. Problem polega tylko na tym, że unijne rozporządzenie ( a w nim ma być zawarta ta propozycja) to prawo wtórne, które musi być zgodne z prawem pierwotnym, czyli traktatami. A tam jest wymóg jednomyślności, chyba że wszystkie państwa zgodzą się na głosowanie większościowe. I tu stanowisko polskie jest zupełnie jasne.
Mechanizm powiązania budżetu UE z tak zwanym mechanizmem praworządności, której definicji nie ma w żadnym z obowiązujących nas traktatów to nie tylko próba nieformalnego wpływania na przepływ środków do krajów członkowskich i uszczuplania ich tym, które są „niegrzeczne” albo których rządy się nie podobają lewicowo-liberalnej większości w PE, ale także sposób na to, by unijni urzędnicy, reprezentujący interesy największych krajów z 27 tworzących wspólnotę, mogli także decydować o tym, jak Polacy mają żyć, według jakich „zasad” i „wartości”. To próba skolonizowania Polski i uczynienia z niej coraz mniej suwerennego państwa, które zamiast kierować się swoim narodowym interesem, ma przede wszystkim wypełniać oczekiwania, szczególnie światopoglądowe, „europejskiej wspólnoty”, jakże dziś odległej od tej, do której wstępowaliśmy w 2004 roku.
I od nas zależy, czy biało- czerwonej flagi nie zastąpi tęczowa, a dewizy „Bóg, honor i Ojczyzna” hasło „Bób, humus i włoszczyzna”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/519742-o-tym-jak-ambasador-usa-dba-o-nasza-reputacje