Nie można było spodziewać się po Georgette Mosbacher wnikliwych analiz strategicznych, umiłowania dobrego smaku, dyplomatycznego unikania radykalizmu. Oczekiwaliśmy raczej prostoty przekazu, taniej symboliki, toporności w bronieniu światopoglądu i interesów towarzystwa, z którego się wywodzi. Ale nie tak radykalnego mieszania się w wewnętrzne sprawy goszczącego ją państwa i skandalicznego wychodzenia z roli ambasadora. Dziwi, że amerykański Departament Stanu pozwala jej na te wszystkie wybryki. Ten najnowszy to kolejne przekroczenie granic dyplomacji.
Jak silna jest szajba LGBT wśród politycznych elit pokazuje fakt, że ambasadorowie USA i Wenezueli stają w jednym szeregu, byle tylko upomnieć się o przywileje homoseksualistów i uderzyć w polski rząd. Sam ten fakt brzmi groteskowo, ale takich chorych czasów dożyliśmy. Należy się tym przejmować? Niespecjalnie. Ale jednocześnie można chyba oczekiwać od polskiej dyplomacji nieco bardziej zdecydowanej reakcji niż ta, którą zaprezentował szef MSZ.
O tym, że będą kłopoty z panią ambasador Stanów Zjednoczonych, było wiadomo od początku. Gdy przed dwoma laty kreśliliśmy z Marcinem Wikłą jej sylwetkę, pisaliśmy:
Stawiająca pierwsze kroki na ambasadorskiej drodze Georgette Mosbacher wprowadziła nieco zamieszania w naszej polityce. Próbowała zaszantażować polski rząd stając się napastliwym rzecznikiem TVN. Jeżeli nie powróci do swojej roli, to zapewne napsuje nam jeszcze sporo krwi. Choć wydaje się, że nie ma takiej mocy, by poważnie naruszyć sojusz Warszawy z Waszyngtonem.
I tak dokładnie się dzieje, bo pani ambasador wciąż lubuje się w dalekim przekraczaniu kompetencji ambasadora, a wręcz prowadzi własną politykę zagraniczną, niezależną od Białego Domu. Dla polskiego rządu jej wyskoki nigdy nie będą ważniejsze od tego, co komunikuje prezydent Stanów Zjednoczonych. Lecz stosunków polsko-amerykańskich działalność pani Mosbacher na pewno nie ociepla.
**Wywiad, jakiego nowojorska celebrytka od dwóch lat pełniąca funkcję dyplomatyczną udzieliła wp.pl wręcz poraża. M.in. niedopuszczalnym pouczaniem przez panią ambasador kraju goszczącego oraz lewackim, „postępowym” zafiksowaniem:**
W pełni rozumiem i szanuję fakt, że Polska jest krajem katolickim - nikt nie chce tego podważać. Niemniej musicie wiedzieć, że w kwestii LGBT jesteście po złej stronie historii. Mówię o postępie, który się dokonuje bez względu na wszystko.
Ale też grożeniem Polsce, gdy twierdzi, że rzekoma niewłaściwa „retoryka wobec mniejszości seksualnych wyobcowuje Polskę, przekładając się też na konkretne decyzje biznesowe”:
Choćby branży filmowej i technologicznej - trzeba być tego świadomym. Ci przedsiębiorcy nie chcą jechać i inwestować tam, gdzie ich pracownicy nie są szanowani i nie mają praw, które akceptuje większość świata Zachodu.
Załóżmy przez chwilę, że z tą akceptacją „większości świata Zachodu” jest tak, jak mówi Mosbacher. Ale jakie prawa ma na myśli? „Małżeństwa” homoseksualne? Zawiedzie się pani ambasador, ale w Polsce ich nie będzie, choćby dlatego, że nie pozwala na to nasza konstytucja. I co, David Lynch nie nakręci już żadnej sceny w Polsce, bo dowie się, jakie mamy od 23 lat zapisy ustawy zasadniczej? Tom Cruise nie zechce zasadzić się na zabytkowy most?
Rozumiem straszenie nas tą branżą – Mosbacher się z niej wywodzi, ma w niej świetne relacje. Przyjaźń z szefem Discovery Davidem Zaslavem (to on miał być spiritus movens jej nominacji ambasadorskiej), rauty dla medialnego światka w jej ociekającym złotem apartamencie przy 5 Alei – to ukształtowało panią ambasador. Ale słabym argumentem jest antypolski chłód Hollywood również z tego względu, że i tak „fabryka snów” niespecjalnie wiąże się biznesowo z naszym krajem. Kolejne ekipy rządzące (również obecna) niestety nie potrafiły przygotować zachęt dla inwestycji zachodnich filmowców nad Wisłą. Dlatego jeśli już chcą oni produkować coś w naszym regionie, chętniej wybierają Węgry, Rumunię, czy Czechy.
Ale to tylko niuans w mętnym potoku słów Georgette Mosbacher. Dalej jest jeszcze gorzej. Gdy prowadzący wywiad uświadamia jej, że „osoby LGBT mają takie same przywileje i obowiązki jak ludzie żyjący samotnie albo w związkach nieformalnych, a większość społeczeństwa nie życzy sobie narzucania prawa, które mamy stanowić, choćby w kwestii małżeństw osób tej samej płci”, pani ambasador wypala:
Nie chcę wchodzić w szczegóły legislacyjne, bo to sprawa należąca do Polski. Mówię tylko, jakie są konsekwencje posiadania reputacji kraju nieprzyjaznego mniejszościom LGBT. A to reputacja, którą Polska za granicą posiada, nawet jeśli sama ocena nie jest fair.
O co więc tej kobiecie chodzi? Utyskuje na naszą reputację (być może „nie fair”), ale przecież sama przykłada rękę do jej niszczenia. Czy ona słyszy, co mówi?
To może powie nam, jak zmienić tę reputację? Nie tworzyć stref wolnych od LGBT. Gdy jest jej przypomniane, że u nas takich stref nie ma, wycofuje się raczkiem i bredzi coś o symbolice.
W sferze konkretów dyskusja z tą dyplomatką po prostu nie jest możliwa. Zapytana, jak by zdefiniowała prawa człowieka w odniesieniu do mniejszości seksualnych, czy należy do nich np. prawo do małżeństwa, odpowiada, że nie chce tego komentować. Na uwagę, że część państw, których przedstawiciele podpisali się pod jej listem też nie chce słyszeć o „homo-małżeństwach”, zgadza się i kluczy wokół „prawa do niepodlegania ostracyzmowi, do równego traktowania i wyrażania swoich poglądów, prawa do poczucia bezpieczeństwa”.
Czy rozmawiała o tym z polskim rządem?
Nie musiałam, ponieważ rząd wie, jakie są nasze wartości. Wystarczy poczytać mojego Twittera, zobaczyć, że na budynkach ambasady i konsulatu od lat wywieszamy tęczowe flagi.
Tym właśnie kończy się wsadzanie miłującej kicz i nowojorski blichtr celebrytki na ważną funkcję dyplomatyczną. Tęczowe flagi na ambasadzie i zawartość Twittera pani ambasador mają wyznaczać nie tylko kierunki współpracy międzynarodowej, ale też azymut dla wewnętrznej polityki polskiego rządu. Toż to poziom Klaudii Jachiry, a nie najważniejszej przedstawicielki administracji USA na terenie strategicznego sojusznika w regionie.
I wreszcie coś, co powinno naprawdę dać do myślenia w Departamencie Stanu:
WP: Czy „to, co nas różni” w kwestiach światopoglądowych - jak to pani ambasador ujęła - wpływa również na amerykańskie decyzje dyplomatyczne i militarne wobec Polski?
GM: W naturalny sposób wpływa, ponieważ ma przełożenie na nasz Kongres, który zatwierdza m.in. wydatki militarne. Nie jest tajemnicą, że wielu kongresmanów jest bardzo zaangażowanych w sprawy LGBT. Tutaj nie ma znaczenia, co ja myślę - to oni stanowią prawo i rozdzielają pieniądze.
Ha, ha, ha! Ciekawe, co na to generałowie w Pentagonie? Już widzę te narady: panowie, musimy wycofać naszych chłopców z Polski, odpuścić wschodnią flankę NATO, skupić się na Chinach, a Moskwa niech sobie harcuje w Europie. Ale dlaczego? Bo polski rząd nie chce wieszać tęczowych flag.
Pani ambasador staje się pośmiewiskiem. Najgorsze jest to, że w ogóle jej to nie przeszkadza.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/519702-pani-ambasador-staje-sie-posmiewiskiem