„Jest to działanie propagandowe. Ambasadorzy pod wpływem presji agresywnych i głośnych u siebie w kraju środowisk czy też pewnych trendów w swoich ministerstwach spraw zagranicznych, podpisali tego typu pismo, żeby pokazać, że stoją po stronie praw osób LGBT” - tak Artur Wróblewski, amerykanista z Uczelni Łazarskiego komentuje list kilkudziesięciu ambasadorów ws. LGBT.
wPolityce.pl: Ambasadorowie kilkudziesięciu państw opublikowali list otwarty ws. środowiska LGBT w Polsce. Czy aktywność tego rodzaju jest powszechnie przyjęta w dyplomacji?
Artur Wróblewski: Generalnie w dyplomacji nie jest przyjęte, żeby ambasadorzy wyrażali swoją opinię czy ocenę działań rządu kraju przyjmującego. Ambasadorzy mają reprezentować swój kraj wysyłający, a nie recenzować pracę rządu kraju przyjmującego. Na tym m.in. polega bycie dyplomatą – na byciu osobą wrażliwą na pewnego rodzaju specyfikę danego kraju przyjmującego, jak również na tym polega etykieta i protokół dyplomatyczny, że kraj – zgodnie z Konwencją Wiedeńską o stosunkach dyplomatycznych – wysyłający i ambasador, który go reprezentuje, nie może ingerować w sprawy wewnętrzne kraju przyjmującego. W ten sposób okazuje się również szacunek do kraju przyjmującego. Pamiętajmy, że kraje przyjmujące mają różne kultury polityczne, prawne, różne religie. I tak na przykład mamy kraje muzułmańskie, które w ogóle nie przyjmują zachodniej koncepcji praw człowieka. W związku z tym ambasadorzy mają krytykować taki kraj jak Arabia Saudyjska za to, że ma inną kulturę polityczną, prawną i religię? Nie, w dyplomacji generalnie nie jest to przyjęte. Taki list można uznać za interwencję i ingerencję w wewnętrzne sprawy Polski, a tego się nie robi.
Trudno przypuszczać, żeby ambasadorzy tego nie wiedzieli. Czy można domniemywać, że list został opublikowany raczej na użytek wewnętrznej polityki poszczególnych państw, np. ze względu na naciski środowisk LGBT?
Absolutnie tak. Jest to działanie propagandowe. Ambasadorzy pod wpływem presji agresywnych i głośnych u siebie w kraju środowisk czy też pewnych trendów w swoich ministerstwach spraw zagranicznych, podpisali tego typu pismo, żeby pokazać, że stoją po stronie praw osób LGBT. Zrobili to w jakimś sensie jako podkładka dla siebie, żeby mieć wymówkę, że coś zrobili w tej kwestii. Jest to działanie propagandowe i ono nie ma, tak przypuszczam, żadnego głębszego uwarunkowania. Jest taka moda, poprawność polityczna w krajach zachodnich i ci ambasadorowie, bojąc się o swoje posady, ulegają presji poprawności politycznej, żeby ktoś nie zarzucił im, że nie walczyli o prawa, silnego w Europie, lobby homoseksualnego. To lobby widoczne jest np. w Parlamencie Europejskim, w rządzie brytyjskim. Wywiera ono presję i zaczyna wymuszać akceptację dla pewnych nienormatywnych zachowań. W Stanach Zjednoczonych widzieliśmy chociażby walkę LGBT o równość małżeńską w Sądzie Najwyższym i generalnie w polityce amerykańskiej. Teraz ta moda, to neomarksistowskie myślenie o pewnych kwestiach - ekologizmie czy LGBT jako ideologii, którą narzuca się innym - stało się znakiem rozpoznawczym polityki europejskiej. Ten list jest tego produktem. Warto jeszcze raz podkreślić, że jest to działanie niedyplomatyczne, ponieważ normą – wpisaną w konwencję o stosunkach dyplomatycznych – jest zasada, że nie można ingerować w wewnętrzne sprawy państwa przyjmującego. Dyskusja o LGBT w Polsce, warunkowana kulturowo i religijnie, na pewno może być uznana za kwestię wewnętrzną. Nic nikomu do tego, jak te kwestie są uregulowane. Tak, jak Polska nie interweniuje np. w kwestii tego, dlaczego w Stanach Zjednoczonych dopuszczana jest aborcja w drugim trymestrze. Takich rzeczy polskiemu ambasadorowi nie wypada komentować i nigdy nie będzie tego robił.
Ostatnio prezydent Donald Trump wybrał Amy Coney Barrett, katoliczkę o konserwatywnych poglądach, jako kandydatkę do Sądu Najwyższego. Natomiast ambasador USA w Polsce Georgette Mosbacher promuje list otwarty ws. środowisk LGBT i chętnie włącza się w tego typu akcje. Czy te sprawy można łączyć i jak to interpretować?
W moim przekonaniu trudno łączyć te kwestie. Sprawa nominacji sędziego Sądu Najwyższego idzie swoim torem. Prezydent Trump zapowiedział w 2016 r., że będzie promować agendę konserwatywną i również w tym kierunku będzie powoływał nowych sędziów. Już dwóch powołał – Neila Gorsucha i Bretta Kavanaugha – a teraz powoła panią Amy Coney Barrett. Prezydent Trump zapowiadał, że będzie chciał zmienić sprawę Roe versus Wade, czyli aborcyjną czy doprowadzić do uznania za niekonstytucyjną i unieważnienia Affordable Care Act (ACA), potocznie Obamacare – ustawy o ubezpieczeniach społecznych – mówił, że będzie chciał to zmienić na coś innego. Podobnego zdania jest pani Barrett, o czym mówiła. Natomiast pamiętajmy, że prezydent Trump prywatnie, o czym świadczy jego życie, nie był nigdy konserwatystą. Jest raczej człowiekiem o światopoglądzie liberalnym. Natomiast przyjął konserwatywną agendę np. ewangelikalnych chrześcijan. W moim przekonaniu u pani Mosbacher jest podobna „schizofrenia”. Wpisała się w konserwatywną agendę amerykańskiego rządu – oficjalnie popiera ruchy prezydenta Trumpa, natomiast prywatnie ma poglądy liberalne. Jak ktoś jej podsunął ten list, to uznała, że może to stanowisko symbolicznie podpisać, bo prywatnie ma pewnie takie poglądy. Natomiast oficjalnie realizuje linię Departamentu Stanu USA, a ten realizuje linię polityczną Białego Domu, a ona jest konserwatywna. Te dwie kwestie należy rozróżnić, one się trochę kłócą, ale jak widać, można je pogodzić i podpisać list czy jakieś pismo, bo wygląda dobrze przed środowiskiem progresywnych liberałów, chociażby CNN-u i innych mediów. Trzeba chyba na to patrzeć w ten sposób, ale proszę zauważyć, że nawet w okresie PRL-u nie mieliśmy ambasadora amerykańskiego, który opowiadałby czy podpisywał listy, że Jaruzelski musi odejść, że Jaruzelski źle rządzi czy że komunizm jest zły. Pamiętamy, że przyjęty był protokół, wedle którego akceptowało się kraje ze swoimi systemami politycznymi – ambasador amerykański nie recenzował PRL-u. Zakulisowo pomagał, ale oficjalnie nie krytykował Jaruzelskiego czy rządu PRL-u. Tak samo polski komunistyczny ambasador nie krytykował amerykańskiego. Przyjęte były pewne obyczaje, tradycja, dobre zwyczaje w dyplomacji, wedle których nie należy ingerować w wewnętrzne sprawy danego kraju.
Rozmawiał Krzysztof Bałękowski
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/519580-wywiad-wroblewski-list-ws-lgbt-wynikiem-presji-lobby