Czy nowy ambasador Niemiec w Polsce pomoże w trudnych relacjach dotyczących historii? Po jego pierwszym wywiadzie trudno o takie wnioski. Można też wątpić, czy da się uznać za sukces grę, jaką toczyło polskie MSZ przy zwłoce z agrement dla Arndta Freytaga von Loringhovena.
Rozmowa w „Rzeczpospolitej” przeszła bez większego echa. Dyplomata przykuł uwagę wypowiedzią dotyczącą sporu naszego rządu z Brukselą o tzw. praworządność.
Jednak ciekawsze wydają się wątki osobiste i historyczne. Pokazują, że „wrażliwego” von Loringhovena niewiele będzie różnić od Rolfa Nikela i każdego innego niemieckiego dyplomaty.
Rozumiem, jak wciąż żywe są w Polsce uczucia z powodu zbrodni, których dopuściły się nazistowskie Niemcy w Polsce. Jeżeli chodzi o mojego ojca, to może podkreślę, że wstąpił do Reichswehry również dlatego, że to zwalniało go z nacisków przyjęcia legitymacji NSDAP. Takie było wtedy prawo.
Dobry z ambasadora syn, co przy każdej okazji próbuje wybielać ojca. Ale jeśli naprawdę rozumie polskie uczucia, synowską miłość musi odłożyć, a dać pierwszeństwo prawdzie i uczciwości. Zapytany, czy w berlińskim bunkrze jego ojciec rozmawiał z Hitlerem, von Loringhoven odpowiada:
Z tego co wiem – tylko raz. To było w ostatnich dniach wojny. Mój ojciec wymyślił dla siebie fikcyjną misję, aby opuścić bunkier i uniknąć pewnej śmierci. Warunkiem tego była zgoda Hitlera. Ryzyko było ogromne, bo mój ojciec był przekonany, że Hitler przejrzy jego plan i uzna go za dezertera. Niesamowite, ale Hitler połknął haczyk, nawet mu doradził, jak ma zmylić czujność Rosjan.
O, proszę! Nie dość, że Berndt Freytag von Loringhoven okazuje się zagorzałym wrogiem NSDAP (nie przeszkadza mu to pełnić ważnych ról w niemieckich sztabach przez całą wojnę i zasługiwać na kolejne wysokie odznaczenia wojskowe w III Rzeszy), to jeszcze narażał się na gniew führera okłamując go. Bohater! Chyba tak właśnie postrzega swojego ojca pan ambasador.
Nie mogę ani usprawiedliwiać, ani potępiać jego zachowania, bo kto może powiedzieć, jak my byśmy się zachowali w totalitarnej dyktaturze? To było pokolenie wychowane w duchu pruskiego militaryzmu, przywykłe do bezwzględnego posłuszeństwa. Nigdy nie wspierał nazizmu, ale jednocześnie był przekonany, że jego obowiązkiem jest walka za swój kraj, nawet jeśli ta wojna była prowadzona od pierwszego dnia zbrodniczo, również przez części Wehrmachtu – Wieluń jest tylko jednym z wielu tego przykładów – w na wskroś barbarzyńskich i rasistowskich celach. Mój ojciec pewnie wiedział o zbrodniach Wehrmachtu. Wiedział też, że jego kuzyn zorganizował materiał wybuchowy, który został wykorzystany podczas zamachu na Hitlera 20 lipca 1944 roku, i widział w tym spisku szansę na pozbycie się Hitlera.
Uff, jak to dobrze, że w tamtym czasie był w tej rodzinie też ktoś, czyje zasługi można dziś wykorzystywać do zamazywania hańby sztabowca z Wehrmachtu.
Inna sprawa, że takim bałamutnym tokiem rozumowania (o nieprzewidywalności zachowania w totalitarnej dyktaturze) można w zasadzie usprawiedliwić każde bestialstwo. Kto wie, jak zachowałby się np. przyzwoity Arndt Freitag von Loringhoven, gdyby wojenny los rzucił go np. do brygady Dirlewangera, prawda, Panie Ambasadorze?
Czy Krzyż Żelazny II klasy w ‘39, Krzyż Żelazny I klasy w ‘40 i Złoty Krzyż Niemiecki w ‘42 przypięto Pańskiemu ojcu przez pomyłkę?
I jeszcze jeden fragment. Odpowiedź na pytanie, jak von Loringhoven senior wspominał okres II wojny światowej:
Wielokrotnie powtarzał, że nazizm i rasizm dopuściły się największych zbrodni w XX wieku. Po wojnie ojciec pozostał zawodowym żołnierzem, uczestniczył w budowie nowej Bundeswehry, która wyciągnęła z historii naukę, że trzeba kształcić żołnierzy nie tylko w posłuszeństwie i dyscyplinie, ale także traktować ich jak „obywateli w mundurach”, którzy potrafią zachować krytyczne spojrzenie na otaczającą rzeczywistość. Dla mojego pokolenia posunięta do skrajności lojalność wobec własnego kraju, szczególnie jeśli prowadzi to do zbrodniczej wojny, jest dzięki temu zupełnie niezrozumiała. Jednocześnie moje pokolenie przejęło pełną odpowiedzialność za zbrodniczą przeszłość Niemiec. Odczuwam to ze szczególną mocą tu, w Polsce.
To nieprawda, Panie Ambasadorze. Ani Pana pokolenie, ani szerzej – całe Niemcy nie przejęły pełnej odpowiedzialności za zbrodniczą przeszłość Waszego narodu. Gdyby tak było, nie unikalibyście tematu reparacji wojennych, bo czulibyście obowiązek mężnego stanięcia w obliczu sprawiedliwości. A w głosowaniu za postawieniem w Berlinie pomnika poświęconego polskim ofiarom III Rzeszy zagłosowałoby 709 deputowanych do Bundestagu, a nie tylko 240.
A Pan nie strugałby wariata, jak w tym fragmencie wywiadu:
Rz: Niemcy mówią, że sprawa reparacji wojennych jest prawnie zamknięta. Ale czy również moralnie? Polska, zależna od ZSRR, dostała minimalną część funduszy wypłaconych przez RFN.
AFvL: Rozumiem ogromny ładunek emocji, jakie są z tym związane, czuję ciężar moralnej odpowiedzialności. Zacząłem swoją misję od odwiedzenia Instytutu Pileckiego w Berlinie, a w pierwszym dniu po przyjeździe do Polski odwiedziłem Muzeum Powstania Warszawskiego. W tym tygodniu jadę oddać cześć ofiarom w byłym niemieckim obozie koncentracyjnym Auschwitz. Nasza odpowiedzialność za niewyobrażalne okropności, których dokonali nasi przodkowie w państwa kraju, nigdy nie przeminie.
Te opowieści o ekspiacyjnym tournée, od jakiego zaczął Pan swoją misję w Polsce, może i zadowolą naiwną część polskich dyplomatów, którzy będą upatrywać w tym jakiegoś sukcesu. Ale na Boga, niech Pan nie czyni szczególnej cnoty z wypełniania podstawowych obowiązków ambasadora Niemiec w naszym kraju. Bo takie wizyty przecież do nich należą. Wasze poczucie odpowiedzialności da się mierzyć w prosty sposób – działaniami, a nie okrągłymi słówkami. Starannie przygotowane deklaracje dyplomaty ani nas nie wzruszą, ani nie przekonają, że 75 lat wystarczy Niemcom na uczciwe zmierzenie się z własną przeszłością.
A nam nie wystarczy do zapomnienia.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/519445-ambasador-mydli-oczy-zadnego-przelomu-nie-bedzie