Nie jest to pierwszy konflikt w Zjednoczonej Prawicy i zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że nie jest on tak poważny, jak może się wydawać, a już na pewno nie tak, jak majowy kryzys związany z wyborami prezydenckimi.
Dlaczego tak sądzę? M.in. dlatego, że w maju na szali była nie tylko przyszłość rządu, ale także, a może przede wszystkim, reputacja Polski na arenie międzynarodowej. Zależała ona od tego, czy ekipie rządzącej uda się sprawnie przeprowadzić wybory prezydenckie, które nie zakończą się wielką klapą, a że taka groźba była, to wszyscy wiemy. Gdyby wybory przeprowadzono w taki sposób, że część Polaków i opinia międzynarodowa podważałaby ich wiarygodność, niechybnie zepchnęło by to nasz kraj na daleki margines. To byłaby klęska, z której podnosilibyśmy się bardzo długo. Tak się na szczęście nie stało.
To, co odróżnia kryzys majowy od tego, co obserwujemy dzisiaj, to to, że wydaje się, że o powodach obecnego konfliktu wiemy niemal wszystko. Jest on na tyle czytelny, że paradoksalnie aż trudno uwierzyć w to, co widzimy. Gdy w maju ważyły się losy terminu wyborów prezydenckich, a także Zjednoczonej Prawicy, do końca nie wiedzieliśmy w co gra Jarosław Gowin. Niektóre wcześniejsze przypuszczenia potwierdziły się dopiero kilka miesięcy później. Dziś wiemy wystarczająco dużo, aby mieć pewność, że nie chodzi wyłącznie o „Piątkę dla zwierząt”. Szczegółowo pisał o tym Jacek Karnowski. Ja chciałbym się skupić na innej kwestii, którą senator Jan Maria Jackowski nazwał „kulturą dialogu”. Dodam, że zdaniem polityka Prawa i Sprawiedliwości, jest ona koalicji rządzącej całkowicie obca.
W tej chwili należy czytać te wypowiedzi, które pojawiają się w przestrzeni publicznej jako element negocjacyjny, a nie element zapowiedzi tego, co na pewno się stanie. (…) W obozie Zjednoczonej Prawicy niestety nie ma kultury dialogu. Ta sztuka wymaga kompromisów, cierpliwości, a nie stawiania sprawy, że albo 100 proc. będzie moje, albo wywracamy stolik. Taka strategia jest nie do zrealizowania, bo wszyscy jesteśmy od siebie uzależnieni
—powiedział senator PiS na antenie Radia Plus.
Myślę, że nie tylko ja miałem mieszane uczucia, gdy od rana czytałem pohukiwania polityków PiS, którzy polecali swoim koalicjantom „sprzątanie biurek” w zajmowanych przez nich resortach. Rozumiem, że jest to pewien „element negocjacyjny”, ale z pewnością nie dodaje to ekipie rządzącej powagi. Szczególnie, że rekonstrukcja rządu przybierała powoli postać opery mydlanej i tylko marazm opozycji sprawiał, że mogła ona trwać dalej.
Problem w tym, że o rekonstrukcji w Zjednoczonej Prawicy czytaliśmy od kilku miesięcy niemal codziennie. Teksty spod szyldu „nieoficjalne” z anonimowymi wypowiedziami polityków Zjednoczonej Prawicy pozwalały nam poznać kulisy toczonych się na Nowogrodzkiej rozmów. Było to o tyle zaskakujące, że najczęściej pojawiały się one w mediach, które były wielokrotnie przez tych samych polityków nazywane „niemieckimi mediami dla Polaków”. Dodam, że najczęściej z tych analiz dowiadywaliśmy się, kto jest z kim skonfliktowany i dlaczego. Typowe publiczne pranie brudów.
Te same media, które przedstawiciele ekipy rządowej wielokrotnie oskarżali o kłamstwa, manipulacje i ataki, służyły w ostatnim czasie jako forum do prowadzenia koalicyjnych rozgrywek. Problem jest taki, że to media rozgrywają tych, którzy próbują coś rozgrywać za ich pomocą. Aby było jasne, mi to nie przeszkadza, ale groteskowo to wygląda, gdy czytam kolejną spowiedź któregoś z polityków ZP w medium, które na co dzień oskarżane jest o najgorsze rzeczy. A już szczególnie żenująco się robi, gdy później słyszymy szumne wypowiedzi o „dekoncentracji” i narzekania na „ingerencję w polskie sprawy”. Nie jest to także żaden zarzut z mojej strony pod adresem tych mediów. Dziennikarze tam pracujący robią po prostu swoją robotę. Często bardzo dobrą. To kto inny wypada groteskowo.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/518270-kilka-slow-o-kulturze-dialogu-w-zp-a-raczej-jej-braku