Ta decyzja wymaga odwagi politycznej – bo konwencja stambulska skonstruowana jest tak, by jej przeciwników okrzyknąć „wrogami kobiet”. Ale dokument, który ma rzekomo zapobiegać przemocy to polityczna i prawna ustawka o doniosłych konsekwencjach antyrodzinnych.
Gdy Minister Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej Magdalena Maląg zapowiedziała na antenie Telewizji Trwam, że przygotowuje resort do wypowiedzenia konwencji stambulskiej w szeregach feministek zapanowało wzburzenie. „Gazeta Wyborcza” stwierdziła, że „PiS wypowiada wojnę kobietom”, zaś lewicowe organizacje zapowiedziały na 24 lipca protest w obronie praw kobiet. Ten krok ze strony rządu Zjednoczonej Prawicy jest jednoznacznym sygnałem, że druga kadencja PiS i Andrzeja Dudy będzie bardziej konserwatywna niż pierwsza - bo „Konwencja o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej” to ikona postępu w nowoczesnej Europie. Już sama nazwa jak i propagandowa otoczka wokół niej, ma przekonywać, że chodzi tylko o dobro kobiet - ale pod tą przykrywką jest zwyczajne forsowanie ideologii gender i ingerencji państwa w wychowanie dzieci i samodzielność rodziny.
Rada Europy rozmija się z prawdą
Walka wokół konwencji jest jednym z okopów wojny cywilizacyjnej. Rada Europy w specjalnym komunikacie sprzeciwiła się krytykom dokumentu, nazywając ich „grupami religijnymi i ultrakonserwatystami”. Urzędnicy zapewnili ponadto, że konwencja wcale nie interweniuje w sprawy rodzinne i nie zmienia definicji płci, a użycie słowa „gender”, wynika z „trudnościami związanymi z tłumaczeniem terminu ‘płeć” i sugerowanie, że chodzi o płeć kulturową, czyli wymysł lewicy obyczajowej, jest „podsycaniem kontrowersji”. Inne zdanie miał Sąd Konstytucyjny w Bułgarii, który po półrocznej dyskusji politycznej w pierwszej połowie 2018 roku zwyczajnie stwierdził, że konwencja jest niezgodna z Konstytucją oraz wiąże ochronę kobiet z walką o rozszerzenie praw dla homoseksualistów. W marcu 2020 roku lewicowa prezydent Słowacji, Zuzana Caputova, po odmowie ratyfikacji konwencji przez parlament, poinformowała Radę Europy, że dokument w jej kraju nie może obowiązywać. W tym samym czasie wielokrotnie ze strony rządowej w Polsce padały deklaracje, że taka koncepcja na „antyprzemocowe” prawodawstwo jest niedopuszczalne. Znowu państwa Europy Środkowowschodniej okazują się bardziej odporne na lewicowe szaleństwa niż inne kraje, choć warto dodać, że Wielka Brytania także nie ratyfikowała dokumentu.
Stanowisko Rady Europy jest skandaliczne i niedopuszczalne – bo ordynarnie sprzeczne z prawdą. Autorzy kilkukrotnie wspominają o „płci społeczno-kulturowej” i nie ma tu problemu z tłumaczeniem, bo definiując „płeć” opisują właśnie ideologiczne pojęcie „gender”. Już na początku dokumentu czytamy, że „płeć społeczno-kulturowa” oznacza społecznie skonstruowane role, zachowania, działania i atrybuty, które dane społeczeństwo uznaje za odpowiednie dla kobiet lub mężczyzn”. To nic innego niż proste przełożenie lewicowych szaleńców pokroju Judith Butler, która uważa, że mężczyzna i kobieta to wymyślone konstrukty, które można kształtować jak plastelinę. W Artykule 4 pojęcie „płci społeczno-kulturowej” jest wprost związane z „orientacją seksualną” i „tożsamością płciową”.
Feministki z immunitetem?
Rada Europejska opracowała też pomysł jak egzekwować właściwą realizację konwencji uwzględniającą definicje i projekty lewicy obyczajowej. W dokumencie nakazuje się powołać „Grupę Ekspertów”, (tzw. GREVIO), której parlamenty ratyfikujące konwencję muszą nadać specjalne immunitety. Członkom tego niesprecyzowanego grona będzie wolno więcej niż zwykłym obywatelom, ba, będą mieli status niemalże parlamentarzystów: nie będzie wolno ich aresztować, zatrzymać, zajmować bagażu, wyłączyć z obowiązku rejestracji jako cudzoziemców itd. Jako że Rada Europy przewidziała specjalną rolę dla organizacji feministycznych (członkowie GREVIO mają być ekspertami ws. Równouprawnienia płci czy przemocy wobec kobiet - taki tytułują się głównie lewicowi aktywiści), łatwo sobie wyobrazić w jaki sposób działaczki wykorzystywałyby swój immunitet, równy przywilejom parlamentarzystów.
Konwencja genderowa
Lewica woli używać oficjalnej nazwy, skracanej czasem do określenia „konwencja antyprzemocowa”. Potocznie mówi się o niej „konwencja stambulska”, co zapewnia większą neutralność w brzmieniu, ale jeszcze nie oddaje istoty sprawy. Dlatego warto odnotować nazewnictwo Marka Jurka z Prawicy Rzeczpospolitej, który jest jednym z głównych inicjatorów wypowiedzenia dokumentu. Polityk nazywa go „konwencją genderową” i podkreśla, że żadne państwo nie potrzebuje dodatkowych przepisów, skoro każda przemoc jest zabroniona w kodeksie karnym. „Jedyną wartością dodaną tej konwencji jest właśnie gender” – mówił Marszałek w telewizji wPolsce.pl. Jurek wskazuje, że projekt Rady jest tak naprawdę orężem do walki z rodziną, skoro „funkcja tytułu już jest wykorzystywana” [jako argument przeciwko konserwatystom]. Polityk wspomina o „dehumanizacji” przeciwników konwencji, jawiących się jako zwolennicy przemocy. „Nie wystarczy coś ładnie nazwać, żeby zadziałało. Ruch pokojowy był domeną najbardziej agresywnego państwa w Europie” – komentował Marek Jurek, mając na myśli organizacje zakładane przez Związek Sowiecki. Zatem nie pierwszy raz szlachetne nazewnictwo kryje nieczyste intencje.
Wrzutka rządu PO-PSL
Gdy w maju 2011 roku sformułowano pod auspicjami Rady Europy omawiany dokument, droga do jego ratyfikacji miała być długa i ryzykowna. Wejść w życie miała po ratyfikowaniu jej przez 10 państw, co nastąpiło dopiero w 2014 roku. Polska pod rządami Donalda Tuska i Bronisława Komorowskiego była entuzjastą projektu – podpisanie konwencji nastąpiło w grudniu 2012 roku, po czym rozpoczęły się prace sejmowe. W sierpniu 2014 roku sformułowano treść ustawy o ratyfikacji, którą uchwalono w ostatnim roku rządów PO-PSL, już w czasie premierostwa Ewy Kopacz. Forsowanie konwencji było już ostatnimi podrygami rządu liberałów – Bronisław Komorowski złożył podpis pod ustawą w marcu 2015 roku, a ratyfikację – w kwietniu. Miesiąc później przegrał wybory prezydenckie.
Kiedy wypowiedzenie?
„Nie ma żadnych wątpliwości, że konwencja stambulska jest nie tylko zbędna, ale wręcz szkodliwa” - mówi portalowi wPolityce.pl wiceminister Sprawiedliwości Marcin Romanowski. „Mogę zapewnić, że Ministerstwo Sprawiedliwości ma tę sprawę gruntownie przeanalizowaną i jesteśmy do dyspozycji, aby prawnie wesprzeć proces wypowiadania konwencji”. A droga do wypowiedzenia nie jest taka krótka, bo najpierw Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej powinno za pośrednictwem MSZ złożyć wniosek w Radzie Ministrów, która musi podjąć stosowną uchwałę o przedłożeniu prezydentowi RP umowy do wypowiedzenia. Sejm musi wyrazić zgodę w formie ustawy, a więc cały proces prac legislacyjnych rządów PO-PSL w tej sprawie trzeba odwrócić.
Solidarna Polska od początku stała na stanowisku, że tę konwencję trzeba wypowiedzieć, ale przecież także Prawo i Sprawiedliwość w czasach rządów Ewy Kopacz głosowała przeciwko ratyfikacji tego dokumentu
— przypomina minister Romanowski. Wszystko wskazuje na to, że dylemat wypowiedzenia konwencji nie polega na tym czy to zrobić, ale jak szybko to nastąpi.
Oby jak najszybciej.
ZOBACZ TAKŻE PROGRAM Z UDZIAŁEM MARKA JURKA I DARIUSZA STANDERSKIEGO:
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/510654-im-szybciej-tym-lepiej-polska-wypowie-konwencje-stambulska