Naukowcy do dziś nie zajęli jednolitego stanowiska w sprawie wirusa COVID-19. Wciąż spierają się co do jego zjadliwości.
Na przykład „koncentracja wirusowego RNA w wymazie” - co by to nie znaczyło - według nefrologa Giuseppe Remuzziego, obniżyła się, ale nie wiadomo czy jest to tendencja stała. Uczeni nie mają też wspólnego stanowiska co do wystąpienia drugiej fali zachorowań, oraz tego czy i jak COVID-19 wpłynie na nasze życie w przyszłości 1). Spierają się nawet w kwestii, czy jest on bezpośrednią przyczyną śmierci, czy tylko elementem, który w pewnych sytuacjach (kiedy człowiek cierpi już inne ciężkie dolegliwości - tzw. choroby współistniejące) przechyla tylko języczek u wagi na stronę wieczności.
Istnieje jednak pewien probierz, który pozwala ponad wszelką wątpliwość stwierdzić, czy wirus faktycznie istnieje i czy wpływa bezpośrednio na nasze życie. I to nie gospodarcze (bo to na pewno), ale życie jako takie. To wskaźnik ogólnej śmiertelności.
Ten pozwala stwierdzić, że faktycznie mieliśmy w Europie, pomiędzy 12,a 16 tygodniem tego roku (koniec lutego - koniec kwietnia) do czynienia z gwałtownym przyrostem umieralności w takich krajach jak Belgia, Francja, Włochy, Irlandia, Niderlandy, Wielka Brytania, Szwecja. Na Wyspach Brytyjskich umarło w szczytowym tygodniu tego roku (15-tym) cztery razy więcej osób niż umierało przeciętnie tygodniowo wcześniej. A we Francji, czy we Włoszech około dwa razy.
Dla całej Europy Zachodniej i Północnej ten wzrost zgonów, w liczbach bezwzględnych, wzrósł ze średnio 54 tysięcy osób tygodniowo, do niemal 89 tysięcy. Nie wszędzie jednak było dramatycznie. Koronawirus nie wpłynął na wzrost śmiertelności w Austrii, Niemczech, Estonii, Grecji, na Węgrzech, Norwegii, Portugalii, Luksemburgu czy na Malcie 2). Także i w Polsce.
Nie wiadomo do dziś co jest przyczyną tej „nadmiernej śmiertelności” (excess mortality) w określonych krajach, podczas gdy w innych problem jest marginalny. I nikt nie wie także jak sytuacja potoczy się dalej. Nie wszędzie bowiem poziom umieralności wrócił do normy. Pomijając dramatyczną sytuację w USA, mamy obecnie ponowny skok wzrostu śmiertelności na przykład w Hiszpanii (gdzie podczas poprzedniego szczytu umierało tygodniowo nawet 4,5 razy więcej osób niż średnio do tej pory). Niepokojąca sytuacja jest też na przykład w Szwecji, w której wykres umieralności, z szczytowego w 15 tygodniu, spadał wolniej niż w innych krajach europejskich i zatrzymawszy trend spadkowy w 23 tygodniu, do dziś utrzymuje się na poziomie o jedną trzecią przekraczającym przeciętny poziom zgonów odnotowywanych wcześniej.
Skoro jednak zarówno naukowcy, jak i lekarze uczą się dopiero natury tego wirusa, to nie mogą znać jej i rządzący. To wyraźnie widać po ich zachowaniu. Bagatelizował wirusa premier Boris Johnson, dopóki nie doświadczył go na własnej skórze, ignorował rząd Szwecji, by obecnie twierdzić, że był to błąd z jego strony. Koronasceptykiem był także Donald Trump. Gdyby nie zlekceważył tego zjawiska, jego poparcie wśród wyborców nie spadło by aż tak bardzo. A przecież utrata zaufania na pewno nie była jego celem.
Skąd miałby więc o koronawirusie wiedzieć więcej od nich wszystkich premier Mateusz Morawiecki, czy minister Łukasz Szumowski? Obarczanie ich winą za zaostrzanie bądź łagodzenie przepisów mających zapobiec rozprzestrzenianiu się wirusa ma znamiona idiotyzmu lub dywersji. Nasz rząd działa w tej sprawie, od początku bardzo racjonalnie, zgodnie z aktualną wiedzą. Jest ostrożny, ale też wrażliwy na to, aby społeczeństwo ucierpiało jak najmniej. Chce też w jak najniższym stopniu ograniczać naszą wolność. Można, sądząc po skutkach, powiedzieć, że podejmowane przezeń środki są adekwatne do zagrożenia. Posądzanie rządu o wykorzystywanie (według niektórych nawet - nieistniejącego) problemu zwanego COVID-19, do manipulowania nastrojami i preferencjami społecznymi jest odwracaniem kota ogonem, czyli samo jest najczystszej wody manipulacją. Przyznam, że i ja byłem początkowo koronasceptykiem, ale obserwacja sytuacji i analiza danych skorygowała moje poglądy.
Jedno jest dziś tylko wiadome - koronawirus na pewno istnieje, ale jego natura wciąż nie jest jeszcze znana.
Jeśli ktoś używa argumentów o niezwykłej zjadliwości wirusa (vide „zabójcze koperty”), bądź też odwrotnie, twierdzi, że choroba ta nie istnieje („fałszywa pandemia”) - jest zwykłym manipulatorem, któremu nie należy w żadnym wypadku ufać. I to nie tylko w tej, ale w żadnej innej kwestii.
1. Spór naukowców.
2. Umieralność w wybranych krajach Europy
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/510480-uzywanie-tematu-koronawirusa-do-walki-to-manipulacja