Po „odzyskaniu” prezydentury Polskę popychano by do tego, żeby docelowo miała co najwyżej status nowego Królestwa Kongresowego.
Choć w końcówce kampanii kandydat Platformy Obywatelskiej ledwie zipie i dramat zamienia się często w groteskę lub farsę, nie jego kondycja fizyczna, psychiczna, moralna czy intelektualna mają tu decydujące znaczenie. W Rafała Trzaskowskiego zainwestowano wszystkie zasoby III RP i jej zewnętrznych operatorów, żeby to nie był bój ich ostatni. Nie jest też przypadkiem, że do Rafała Trzaskowskiego przylepiły się wszystkie trzymające się na nogach demony i zombie PRL, z zasobami bezpieczniackimi na czele. Oni też liczą na odzyskanie choćby części tego, co stracili.
Zagraniczni operatorzy przede wszystkim liczą na odzyskanie Polski w ogóle. Politycznie w wersji Królestwa Kongresowego, gospodarczo jako kolonii, cywilizacyjnie w postaci peryferii, a czasem poligonu. Stąd tak bezprecedensowe i bezczelne wtrącanie się zagranicy, przede wszystkim poprzez media, w polskie wybory i polskie sprawy. Stąd uruchomienie wszystkich zasobów i podtrzymywanie kandydata swego rodzaju kroplówką, gdy ten już słania się na nogach.
Gra toczy się o Polskę łatwą do zmieniania i przesuwania (także w sensie geopolitycznym), wypraną z odrębności i narodowej specyfiki, także w sensie fundamentalnych wartości decydujących o polskości. Polskę bardziej przypominającą jeśli nawet nie protektorat, to organizację czy korporację, a nie wolne, suwerenne państwo. Fundamentalna różnica między Andrzejem Dudą a Rafałem Trzaskowskim polega na tym, że dla obecnego prezydenta Polska jest najważniejsza. Liczy się przede wszystkim interes Polski, a prezydent ma ponad wszystkim innym obowiązki polskie.
Nie chodzi o megalomanię, jakiś nowy prometeizm czy tym bardziej izolacjonizm, lecz o wykorzystanie wszystkich aktywów dla zbudowania oraz umocnienia państwa z którym trzeba się liczyć. Państwa, które obywatelom zapewnia konkurencyjny poziom życia i wysoki poziom prestiżu. Państwa, które nie musi być „pawiem narodów i papugą” (jak w 1839 r. pisał Juliusz Słowacki). Na drugim biegunie mamy interesy, wszystkie możliwe z wyjątkiem interesu Polski. Mamy więc byt nie tyle państwowy, co transakcyjny.
Łatwo sobie wyobrazić, a dowodzą tego wcześniejsze działania, jak Rafał Trzaskowski akceptuje pozatraktatowe poszerzanie kompetencji i uprawnień Komisji Europejskiej oraz Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej, które uzasadnią każdy rodzaj ingerencji w polskie sprawy. Uzasadnią każde ograniczenie suwerenności, a nawet zwyczajnej decyzyjności polskich władz. Łatwo sobie wyobrazić, że decyzje w najważniejszych polskich sprawach będą zapadać wszędzie, tylko nie w Warszawie.
W tych wyborach chodzi o to, czy Polska będzie podatna na wszelkiego rodzaju inżynierie i pedagogiki społeczne, z postkolonialną uległością oraz pedagogiką wstydu na czele. Formalnie tradycje rodzinne czy kulturowe Andrzeja Dudy i Rafała Trzaskowskiego niewiele się różnią, ale na poziomie funkcji, jakie pełnią, różnice są już fundamentalne. Różnice w stosunku do dokonań i pamięci pokoleń Polaków walczących o polskość i niepodległość. Ta pamięć albo jest malowniczym i narcystycznym tłem biograficznym, albo zobowiązaniem wiążącym się z odpowiedzialnością wobec przeszłych pokoleń, ich pracy, walki i codziennego trudu. Bez tego naród jest jak trawa, którą można dość łatwo skosić, przenieść w dowolne miejsce z powierzchniową warstwą gleby.
Zwolennicy Rafała Trzaskowskiego, szczególnie celebryci, często mówią, że wobec zagranicy wstydzą się, iż są Polakami, wstydzą się mówić po polsku. Ten wstyd jest związany z ogromnym kompleksem niższości. Własna wartość, niepotwierdzona przez kogoś z zagranicy, jest nieważna. Wstyd wiąże się z bardzo niską asertywnością oraz z poczuciem winy, co sprawia, że w cenie są tylko potakiwacze i „papugi”. Na przeciwnym biegunie jest duma z Polski i z polskości, przekonanie, że warto być Polakiem.
W tych wyborach chodzi o to, żeby można bez lęku operować kategoriami narodu i państwa narodowego. Żeby nie traktować narodu jako czegoś groźnego, niosącego w sobie elementy rasizmu, nacjonalizmu czy ksenofobii. Odcinanie się od kategorii narodu ułatwia osłabianie, a wręcz marginalizację państwa, gdyż wartości narodowe są znacznie silniejszym spoiwem wspólnoty niż kwestie czysto socjologiczne. Czynnik narodowy jest używany w walce konkurencyjnej między państwami. Silne państwa się tego nie boją, słabe zadowalają się statusem jednej z grup etnicznych.
W tych wyborach chodzi o godność i majestat Rzeczypospolitej. Chodzi o szacunek dla urzędu, dla najlepszych tradycji jego sprawowania, dla pamięci instytucjonalnej państwa. Prezydent jest primus inter pares, ale nie powinien parodiować swojej funkcji. Gdy się dba o godność urzędu, a przez to o majestat Rzeczypospolitej, podnosi się prestiż obu. Przecież nie chodzi o udawanie, że to dwór królewski (jak już się po 1989 r. zdarzało), ale też nie knajpa czy dyskoteka. A tym bardziej nie strefa relaksu z palet.
12 lipca 2020 r. wybieramy między powagą państwa, polityków, polityki a traktowaniem wszystkiego instrumentalnie, transakcyjnie, sytuacyjnie. Poważny polityk jest zawsze odpowiedzialny, niepoważny albo unika odpowiedzialności, albo przerzuca ją na innych. Wiadomo, czego się spodziewać po poważnym polityku, zaś niepoważny z wszystkiego robi cyrk – byleby spektakl był atrakcyjny (w sensie, jaki spektaklowi nadał Guy Debord). A powaga polityków decyduje o powadze państwa. Wnosi do polityki czynnik odpowiedzialności, także odpowiedzialności przed historią i przed narodem. Na drugim biegunie jest zabawa. A skutkiem jest biała flaga, gdy tylko natrafia się na trudności.
W tych wyborach chodzi o dojrzałość. Dojrzały prezydent nie ulega nastrojom chwili, nie podejmuje ryzyka wtedy, gdy jest to zbędne, a podejmuje, gdy to się opłaca albo ma korzystne dalekosiężne skutki. Dojrzałość to odwaga, ale nie brawura. Tylko dojrzały prezydent może być w pełni odpowiedzialny, także wobec zagranicy, choćby ta nęciła go paciorkami. 12 lipca wybieramy między dojrzałością, a ludycznym infantylizmem.
W tych wyborach chodzi o to, że prezydent musi wiedzieć, kim jest zwierzchnik sił zbrojnych i jak będzie traktowany, jeśli będzie zwierzchnikiem malowanym albo takim, który w gruncie rzeczy jest pacyfistą i nie jest zdolny do podejmowania decyzji o wysłaniu wojska do walki. A sztaby obcych armii to doskonale wiedzą i są w stanie wykorzystać. W wyborach prezydenckich decydujemy zatem także o zdolności wojska do walki i obrony albo o poddaniu się przy pierwszej okazji.
W tych wyborach chodzi o znaczenie podstawowych pojęć i wartości. Choć Rafał Trzaskowski często używa pojęć „wolność”, „równość” czy „solidarność”, żadna z tych wartości nie jest bezwzględna. Mamy więc wolność dla uprzywilejowanych grup, często przedstawianych jako dyskryminowane. W tej wersji reglamentowana powinna być wolność słowa, a nawet wolność zrzeszania się, np. w partie. W istocie chodzi więc o zniesienie wolności. Podobnie jest z równością, a solidarność to tylko puste hasło.
W tych wyborach chodzi nie tylko o to, jaka będzie Polska, ale czy w ogóle będzie. W wersji optymalnej Polska powinna mieć status nowego Królestwa Kongresowego. Czyli państwa zależnego, nawet bez autonomii regulowanej przez jakiś odpowiednik Statutu Organicznego. Ale taka Polska byłaby tylko ogryzkiem państwa. Gra się toczy o zatrzymanie polskiej ekspansji. O zatrzymanie szybkiego rozwoju budującego siłę i umacniającego suwerenność. Jeśli udałoby się zrobić tak ważny krok jak odzyskanie prezydentury, potem byłoby już domino: kolejnych ograniczeń, zwijania się, podporządkowywania i mentalnego uwiądu. To mógłby być koniec wolnej Polski, i to na pokolenia, o ile nie na zawsze. Taka jest stawka w tej grze.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/508672-koniec-wolnej-polski-nawet-na-pokolenia-o-ile-nie-na-zawsze