Dziennik The Japan Times napisał dzisiaj, że rywalizacja między Chinami a Stanami Zjednoczonymi obejmuje coraz więcej obszarów. Dotknęła już popularnych aplikacji, takich jak TikTak oraz statusu Hong Kongu jako jednego ze światowych centrów finansowych.
Gazeta odniosła się w ten sposób do zapowiedzi prezydenta Donalda Trumpa, który zadeklarował, że Stany Zjednoczone są gotowe pójść tropem Indii, po tym jak Delhi zdelegalizowała kilkadziesiąt aplikacji należących do chińskich gigantów technologicznych. Ten krok, oraz kolejne posunięcia, takie jak rozważane wprowadzenie ograniczeń wizowych dla mieszkańców Hong Kongu i zablokowanie możliwości wiązania kursu miejscowego dolara z amerykańską walutą, co może być ciosem dla tego jednego z centrów światowych finansów, zwiastują, że mamy do czynienia dopiero z pierwszą fazą rywalizacji między obydwoma państwami.
Po tym jak w poniedziałek władze Hong Kongu ujawniły 116 stronnicowy dokument wyjaśniający jak w praktyce wyglądać może podporządkowanie systemu prawnego tej autonomicznej jednostki administracyjnej funkcjonującej do tej pory w oparciu o regułę „jeden kraj dwa systemy” regulacjom Chin kontynentalnych, powodów do zadrażnień z pewnością nie zabraknie. Nowe zasady dają m.in. policji prawo do dokonywania przeszukań bez nakazu sądowego o ile uzna to za sprawę „pilną” z punktu widzenia bezpieczeństwa publicznego. Władze będą mogły także poodejmować decyzję o usunięciu z sieci treści wobec których będą miały „uzasadnione podejrzenia”, że łamią chińskie regulacje w zakresie bezpieczeństwa. Amerykańskie korporacje, takie jak Google, Twitter, Facebook czy Microsoft już w poniedziałek wieczorem otrzymały wezwania od władz Hong Kongu, które zresztą odrzuciły, aby przekazać im dane ze swoich systemów. Teraz spodziewają się, jak argumentują dziennikarze The Japan Times, w każdej chwili blokady, bo w ten właśnie sposób zareagowały władze kontynentalnych Chin, kiedy spotkały z odmowa na podobną prośbę.
O tym, że rywalizacja amerykańsko – chińska dopiero się rozkręca świadczy również właśnie co opublikowany, utrzymany w alarmistycznym tonie, raport waszyngtońskiego think tanku CSIS. Jego autorzy argumentują, że po roku 2008 Chiny wykorzystując trudną sytuacje branży, skoordynowaną pomoc państwową i administracyjnie wymuszane decyzje o fuzjach i akwizycjach ,zdominowały światową branżę żeglugową. Dziś mają nie tylko drugą pod na świecie flotę handlową ale również tak rozbudowali swój przemysł stoczniowy, że produkuje on 1/3 tonażu wszystkich statków handlowych wodowanych rocznie. Ich wpływy uzupełnia to, że dziełem chińskich firm jest 96 % światowych kontenerów morskich oraz 80 % dźwigów przeładunkowych w portach. Jeśli zaś idzie o porty to kontrolują 7 z pierwszej dziesiątki największych na świecie. Ale nie stało się tak, jak argumentują autorzy raportu, dlatego, że Chińczycy wygrali walkę konkurencyjną, ale dlatego, że subsydiowali w sposób niedozwolony własne firmy pompując w nie w ciągu 8 lat 137 mld dolarów, a blokowali równolegle wejście konkurencji na swój rynek. Wykorzystując pokryzysową słabość branży (w efekcie załamania roku 2008) doprowadzili do sytuacji, że o ile w 2008 roku w pierwszej piątce instytucji finansowych o największym portfelu kredytów przeznaczonych na budowę statków nie było ani jednego chińskiego banku, to teraz mają w tym zestawieniu dwa, zajmujące pierwsze i czwarte miejsce. Takie połączenie dotacji, agresywnego, bo wspieranego przez rząd marketingu, ochrony własnego rynku i ułatwionego finansowania w branży, która z natury swej jest kapitałochłonna, a w 2008 roku znalazła się w dramatycznym kryzysie, doprowadziło do sytuacji, że dziś Chińczycy zdominowali ten rynek, co zdaniem amerykańskich analityków, stanowi zagrożenie nie tylko dla wolnego handlu ale wręcz dla bezpieczeństwa. Nie ulega też wątpliwości, że mamy do czynienia z zaplanowanymi i konsekwentnie realizowanymi działaniami wzmacniającymi inicjatywę Pasa i Szlaku.
O ile jednak ton wypowiedzi elit politycznych i eksperckich w sprawie Chin w Stanach Zjednoczonych jest coraz ostrzejszy, o tyle nie można tego powiedzieć o Europie. Zwrócił nawet na to uwagę ostatnio Matthew Karnitschnig, dziennikarz Politico, który napisał, że pierwszym ruchem jaki wykonała Lufthansa po tym jak dostała od rządu 9 mld euro pomocy publicznej, było wznowienie połączeń na trasie Frankfurt – Pekin. I krok ten, w jego opinii, nie jest przypadkowy, ale musi być traktowany w kategoriach posunięcia symbolicznego. Tym bardziej, że w trakcie konferencji prasowej po programowym przemówieniu, jakie kanclerz Merkel wygłosiła na rozpoczęcie przewodnictwa Niemiec w Unii Europejskiej zapytana czy Europa przyłączy się do zapowiadanych amerykańskich sankcji wobec Chin w związku z sytuacja w Hong Kongu, uchyliła się od udzielenia odpowiedzi. Zdaniem Politico nie ma w tym niczego dziwnego, bo od początku swej politycznej drogi Angela Merkel opowiadała się za pragmatyzmem we współpracy z Pekinem, co dało w efekcie m.in. 5 krotny wzrost niemieckiego eksportu do Chin za jej kanclerstwa, czyli od 2005 roku. W obecnej, kryzysowej sytuacji Niemcy, których gospodarka jest silnie uzależniona od eksportu, tym bardziej nie są zainteresowane ochłodzeniem relacji z Pekinem. W pewnym sensie to też jest spadek po kryzysie roku 2008, kiedy załamanie się zamówień ze Stanów Zjednoczonych można było rekompensować wzrostem handlu z Chinami. W istocie polityka Niemiec w ostatnich latach, jak dowodzi dziennikarz Politico, miała dwa oblicza. Z jednej strony werbalne potępienia represji i łamania praw człowieka w Tybecie, wobec Ujgurów czy mniejszości religijnych a obecnie w Hong Kongu, czemu zawsze towarzyszyły wezwania do kontynuowania dialogu, a z drugiej strony „business as usual”, czyli zabieganie o wymierne i policzalne korzyści niemieckich gigantów przemysłowych. Teraz ten model relacji z Chinami Berlin będzie chciał narzucić całej Unii Europejskiej, o czym świadczy, zdaniem Karnitschniga zachowanie Ursuli von der Leyen, która po tym jak została szefem Komisji Europejskiej starannie unika zbyt dużej dozy krytycyzmu wobec polityki Pekinu.
W gruncie rzeczy do podobnych wniosków dochodzi na łamach The Diplomat Michito Tsuruoka profesor z tokijskiego Keio University. W swej analizie stawia on pytanie jak Europa zareaguje na widoczna w ostatnich tygodniach większą asertywność polityki Pekinu, która już zaowocowała szeregiem nieporozumień dyplomatycznych. Czy reakcją na stanowczość, a czasami wręcz bezceremonialność „młodych wilków” chińskiej dyplomacji, może być to, że „Chiny stracą Europę?” Zwraca on uwagę na to, że w pewnym sensie zauważalny ostatnio „pojedynek narracyjny” Chiny – reszta świata, w kwestii postępowania na początku pandemii, a obecnie polityki wobec Hong Kongu, jest w pewnym sensie zasłoną dymną. W tym wypadku punktem wyjścia jest błędne założenie, że Pekin chce przekonać do siebie Europejczyków, zawojować ich serca i umysły. Zdaniem japońskiego profesora tak wcale nie jest, a cele jakie sobie stawiają władze Chin wobec Europy są znacznie bardziej pragmatyczne. Po pierwsze zależy im aby w Brukseli i w stolicach europejskich zawsze była na tyle duża grupa zwolenników pragmatycznej współpracy z Chinami aby być w stanie zablokować wszelki dyskurs, a tym bardziej decyzje, dotyczący sankcji w sytuacji łamania przez Pekin praw człowieka. Po drugie, batalia o Europę, jego zdaniem dopiero się zaczyna. Rozmiary kryzysu i tego jak niektóre państwa będą go przechodzić mogą okazać się istotnym czynnikiem wpływającym na postawę europejskich rządów. Już obecnie Ateny i Budapeszt to słabe ogniwa patrząc na to pod kątem stosunku do Pekinu a jak będzie w przyszłości, tym bardziej nie wiadomo. Niewiadoma jest też czy obserwowane w ostatnim czasie zaostrzenie chińskiej polityki okaże się cechą stałą, bo być może będziemy w tym względzie mieli do czynienia z łagodzeniem, czy różnicowaniem stanowiska. Innymi słowy, jak argumentuje Michito Tsuruoka batalia o Europe dopiero się zaczyna i póki co nie wiadomo jak się zakończy.
W opinii Karnitschinga największym „bólem głowy” Merkel jest postawa Waszyngtonu. Z tego względu, że zarówno Republikanie jak i Demokraci opowiadają się za twardą polityką wobec Chin. Wyniki wyborów prezydenckich nie zmienią tego ponadpartyjnego konsensusu, zatem jedyne co Merkel może zdaniem zrobić, to korzystając z wyborczego zamieszania w Stanach Zjednoczonych doprowadzić do przełomu w relacjach Europy z Chinami. Ma na to pół roku, co wydaje się krótko, jak na zamiar geopolitycznego „przestawienia” Europy.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/508640-rozchodza-sie-drogi-waszyngtonu-i-berlina