Hrabia Żorż Ponimirski miałby sporo do powiedzenia o poziomie „mas inteligenckich” wiszących na Rafale Trzaskowskim.
No, jak to? Rafał nie wygra? I zostawi nas tak biednych na pastwę losu? Przecież powariujemy od tego napięcia. Wszystko trafi szlag. Wszystkie plany i marzenia pójdą się czochrać. Musi być jakaś wysepka nadziei, jakiś przyczółek. Stan ducha „mas inteligenckich” (określenie Lecha Wałęsy) tworzących ponoć opozycję to pomieszanie choroby sierocej i oczekiwania na cud, a właściwie cudotwórcę. Najpotężniejsze mózgi „mas inteligenckich” uczepiły się Rafała Trzaskowskiego jak pijany płotu, bo przecież innej drogi ratunku być nie może.
Nawet, gdyby inteligencja nie występowała masowo po stronie opozycji, musi budzić zdumienie jej przekonanie, że wszystko zależy od jednego człowieka. Tym bardziej że inteligencja podobno posiada narzędzia krytyczne i analityczne, których nie da się wyłączyć. Najwidoczniej się jednak da. I są wyłączone. Oczywiście po wyłączeniu obraz jest żałosny (złośliwi twierdzą, że przed wyłączeniem też), skoro takie tłumy nominalnie poważnych i rozgarniętych ludzi „wiszą” na jednym człowieku.
Ten stan „wiszenia” i uzależnienia z właściwym sobie sarkazmem opisał Tadeusz Dołęga-Mostowicz w „Karierze Nikodema Dyzmy”. W finałowej scenie, gdy szef gabinetu prezydenta przyjechał do Koborowa, by przekazać list odręczny głowy państwa z prośbą o objęcie przez Nikodema Dyzmę funkcji prezesa Rady Ministrów, też wszystko „wisiało” na jednej osobie. „To mąż stanu całą gębą! Przecie już raz ratował! I to jak skutecznie! Cincinnatus - daje się oderwać od pługa tylko w razie ostatecznego niebezpieczeństwa” - zachwalał Dyzmę wojewoda Szejmont. „Tak, tak! - zawołała z egzaltacją jedna z pań. Wówczas stanie u steru i uratuje naszą ojczyznę! - Niezwykły człowiek - rzekł drżącym głosem doktor Litwinek. - Wielki człowiek - zaakceptował wojewoda”.
W stosunku do sytuacji z Nikodemem Dyzmą istnieje przynajmniej ta różnica po stronie obozu Rafała Trzaskowskiego, że mniej jest Cincinnatusa, a więcej interesów. Ale poziom egzaltacji jest zbliżony, więc hrabia Żorż Ponimirski znowu miałby sporo do powiedzenia o poziomie „mas inteligenckich” wiszących na Rafale Trzaskowskim. Tym bardziej że po stronie owych „mas inteligenckich” masa już dawno wzięła górę nad inteligencją, o ile to połączenie kiedykolwiek w III RP funkcjonowało. Na początku 2020 r. pisałem, że ten rok upłynie pod znakiem trywialności, czyli banału zbanalizowanego. A to dlatego, że nawet co bardziej rozgarnięci się zbanalizowali, a reszta konkuruje z co wybitniejszymi szympansami, zamiast mieć intelektualne ambicje i analityczne ciągoty. Jeśli do czegoś ich ciągnie, to do zadań na poziomie kolorowanek (głośny żart - pokoloruj drwala).
Przy okazji wyborów prezydenckich obnażyły się mechanizmy powszechnego głupienia oraz infantylizacji, przede wszystkim elit. Objawia się to między innymi kolejnymi oczekiwaniami na zbawcę i „wiszeniem” na jednej osobie, obecnie na Rafale Trzaskowskim. Dawno temu i niedawno opisali te procesy Guy Debord („Społeczeństwo spektaklu”), Benjamin Barber („Skonsumowani. Jak rynek psuje dzieci, infantylizuje dorosłych i połyka obywateli”), Paul Vitz („Psychologia jako religia. Kult samouwielbienia”), Manfred Spitzer („Cyfrowa demencja. W jaki sposób pozbawiamy rozumu siebie i swoje dzieci”), Nicholas Carr (Płytki umysł. Jak Internet wpływa na nasz mózg”), Max Weiss („Cyfrowa demencja”).
Głupienie czy infantylizacja są procesami społecznymi, kulturowymi istniejącymi już pod koniec XIX wieku (np. pisał o tym Dominic Strinati we „Wprowadzeniu do kultury popularnej”), ale obecnie są procesami zdecydowanie dominującymi. Można powiedzieć, że „masy inteligenckie” są ofiarami szerszych zjawisk, w których sakralizowane są banał i trywialność, podawane jednak w sosie „naukowej” powagi. Wystarczy przejrzeć intelektualną produkcję „Gazety Wyborczej”. Infantylizacja czy też głupienie są lekarstwem, przeciwwagą dla specjalizacji bądź wyrafinowania, których jednakowoż jest coraz mniej.
Do infantylizacji i głupienia w sensie społecznym czy kulturowym dochodzi taki czynnik, jak obniżanie się poziomu inteligencji. Przez ostatnie kilkadziesiąt lat świat nauki żył w przekonaniu, że powszechny jest tzw. efekt Flynna. W 1987 r. nowozelandzki filozof i psycholog James Flynn, na podstawie badań 14 grup narodowościowych stwierdził, że w ostatnich 50 latach (do czasu opublikowania badań) iloraz inteligencji w krajach kultury zachodniej, mierzony standardowymi testami psychologicznymi, wzrósł o około 15 punktów. Z powodu zmian kulturowych, edukacyjnych, sposobu żywienia, zmniejszenia liczby dzieci w rodzinach, lepszej opieki medycznej.
Przeciętnie inteligencja populacji miała rosnąć o 3 punkty w każdym dziesięcioleciu. Efekt Flynna miał być skutkiem wzrostu zdolności analitycznych, powszechności rozwiązywania testów, także tych na inteligencję. Obecnie wielu naukowców uważa, że albo efekt Flynna wygasł, albo został stłumiony i odwrócony przez procesy negatywnie wpływające na inteligencję. I różne nowe dane, przede wszystkim norweskiego Centrum Badań Ekonomicznych Ragnara Frischa, dowodzą, że od początku lat 70. XX wieku średni poziom inteligencji się zmniejsza.
Norwegowie analizowali wyniki 730 tys. testów IQ osób powoływanych w latach 1970–2009 do wojska. I wyszło im, że IQ zmniejsza się systematycznie – o 7 punktów na pokolenie. Mniej reprezentatywne badania amerykańskie (na University of Hartford w stanie Connecticut, opublikowane w 2014 r.) prognozowały, że od roku 1950 do 2020 IQ spadnie o około 3,5 punktu. Prof. Jan te Nijenhuis, psycholog z Uniwersytetu w Amsterdamie, twierdzi, że od czasów wiktoriańskich średni poziom inteligencji spadł o 14 punktów w testach IQ. Z badań Ross University Medical School w Bridgetown na Barbadosie wynika z kolei spadek IQ o 8 punktów na pokolenie. Czyli nie ma efektu Flynna jest za to syndrom głupiego i głupszego.
Syndrom głupiego i głupszego ma być też rezultatem zmian genetycznych. Psycholog prof. Richard Lynn, przez lata związany z University of Ulster w Coleraine w Irlandii Północnej (pozbawiony funkcji z powodu oskarżeń o rasizm w związku z jego badaniami inteligencji różnych grup i ras), twierdzi, że spadek IQ jest związany ze stopniowym pogarszaniem się potencjału genetycznego. Podobne wnioski wyciągnął prof. Gerald Crabtree z Uniwersytetu Stanforda i Howard Hughes Medical Institute.
Za nasze zdolności poznawcze odpowiadają tysiące genów, a jeśli choćby w jednym z nich doszło do mutacji, ma to wpływ na cały potencjał intelektualny i wspierającą go emocjonalną stabilność. Poza tym z powodu rozwoju medycyny i opieki gorsze geny wcale nie są eliminowane z puli. Prof. Crabtree uważa, że gdyby przenieść w nasze czasy przeciętnego obywatela Aten żyjącego między 1000. a 500. rokiem p.n.e., szybko stałby się jednym z najzdolniejszych i intelektualnie rozwiniętych nie tylko obywateli, ale i naukowców.
Kampania prezydencka dowodzi, że „masy inteligenckie” i kandydat, na którym „wiszą” nadążają za duchem czasu oraz genetycznym potencjałem współczesności. Dlatego jak kania dżdżu oczekują proroka Trzaskowskiego, który wyprowadzi ich z pisowskiej niewoli. A wtedy ich mózgi wręcz eksplodują nowymi ideami i rozwiązaniami, które obecnie są po prostu niemożliwe. Zbawca ich najzwyczajniej grupowo zapłodni nowym rozumem, choć ten stary nie wydawał się przesadnie zużyty, a nawet sprawiał wrażenie nieużywanego. Bo jeśli nie, to „masy inteligenckie” chyba się potną albo zginą w implozji (mózgów).
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/506016-co-zrobia-masy-inteligenckie-jesli-rafal-ich-nie-wybawi