Od ponad dwóch lat w RFN toczy się dyskusja o upamiętnieniu w Berlinie polskich ofiar wywołanej przez Niemcy II wojny światowej. 15 listopada 2017 roku grupa polityków, działaczy społecznych i naukowców wystosowała apel do Bundestagu o wzniesienie takiego monumentu. Inicjator pomnika - Florian Mausbach, emerytowany szef Federalnego Urzędu Budownictwa i Zagospodarowania Przestrzennego - chciał by stanął on na Placu Askańskim w centrum niemieckiej stolicy, nieopodal ruin zburzonego w czasie wojny dworca kolejowego. Miał on przypomnieć Niemcom, że Polska podczas okupacji została zamieniona nie tylko w miejsce Zagłady europejskich Żydów, ale także że bombardowania, deportacje i masowe egzekucje były skierowanie również przeciwko Polsce – jako państwu, społeczeństwu i narodowi. I miały miejsce we współpracy ze Związkiem Radzieckim.
O tym bowiem, szczególnie wśród młodszego pokolenia Niemców, dziś już mało kto wie i pamięta. Inicjatywę poparło wielu niemieckich polityków, w tym szef niemiecko-polskiej grupy parlamentarnej, poseł Zielonych Manuel Sarrazin czy przewodniczący Bundestagu Wolfgang Schaeuble. Także Niemiecki Instytut Spraw Polskich w Darmstadt (DPI) włączyły się do projektu. Zgody na powstanie pomnika musi udzielić Bundestag. Do dziś nie udało się jednak przekonać do tej inicjatywy wystarczającej liczby posłów – zaledwie 260 na 709 podpisało się pod apelem. Alternatywa dla Niemiec (AfD) woli pomnik poświęcony niemieckim ofiarom wojny, bo „Niemcy i cały świat zostały 8 maja 1945 roku wyzwolone od zbrodniczego reżymu nazistowskiego”. Trudno im się dziwić, w końcu to niemiecki prezydent Frank-Walter Steimeier nazwał podczas niedawnych obchodów zakończenia wojny 8 maja 1945 r. „dniem wyzwolenia”. A przed nim uczynił to prezydent Joachim Gauck. Obu panom – Steinmeier wywodzi się z SPD, a i Gauck jest związany z lewicą – trudno zarzucić bliskość do kręgów skrajnie prawicowych. A jednak obaj forsują narrację, że Niemcy były pierwszą ofiara Hitlera.
To jednak nie jedyny wymiar tej nad wyraz żenującej dyskusji o polskim pomniku. Można by w k0ńcu sądzić, że to prosta sprawa – Niemcy nie negują swojej odpowiedzialności za zbrodnie popełnione podczas II wojny światowej, w tym w Polsce, nawet się za nie publicznie kajają, jak uczynił to Steinmeier niedawno w Warszawie, więc zgoda na powstanie takiego monumentu, powinna być czystą formalnością. To w końcu tylko mały, symboliczny gest, niezbyt kosztowny, szczególnie w porównaniu do reparacji, których polski rząd żąda od Niemiec. A jednak. Argumenty (niemieckich polityków i historyków) przeciw sięgają od rzekomej „relatywizacji” wyjątkowości zbrodni Holokaustu, „konkurencji ofiar”, bo Ukraińcy i Białorusini też chcą mieć swój pomnik, po „nacjonalizację” historii, oraz „przysparzanie sukcesów populistom”, czyli PiS. Gdzieś w tle są jeszcze wypędzeni, którzy wprawdzie stracili na politycznym znaczeniu za Odrą, bo jest ich po prostu coraz mniej, ale wciąż stanowią część wyborczej bazy CDU, i od niedawna AfD. Przeciwników pomnika w Niemczech wspierają polscy historycy, jak Włodzimierz Borodziej, który w niemieckiej prasie majaczy o „renacjonalizacji polityki historycznej za rządów PiS”. „Chodzi o to by przedstawić Polskę jako główną ofiarę wojny, a nie tylko jedną z ofiar” - oświadczył prof. Borodziej w jednym z wywiadów. Dodał, że „większość Polaków pomnik nie obchodzi”.
Nic dziwnego więc, że początkowy entuzjazm dla pomnika, szczególnie w szeregach SPD, w międzyczasie uległ wyraźnemu ostudzeniu. Jest mowa o nie dawaniu „PiS do ręki karty przetargowej, którą mógłby grać w bieżącej polityce”. Zupełnie tak jakby to nie był pomnik dla Polaków tylko dla PiS. Tymczasem partie polityczne i rządy to zjawisko przejściowe, a pomnik miał być trwałym świadectwem niemieckich zbrodni na narodzie polskim. Rządy PiS tych zbrodni w żaden sposób nie unieważniają. Ale może wcale nie o to chodzi. Ani o PiS, ani o nacjonalizację historii, tylko o to by rozmyć inicjatywę tak, by straciła swoją moc rażenia. Wskazuje na to kompromisowa propozycja Niemieckiego Instytut Spraw Polskich w Darmstadt oraz Fundacji Pomnika Pomordowanych Żydów Europy. Według tej propozycji w Berlinie miałby powstać „Plac 1. września 1939 roku”. Na pomniku miałby zostać umieszczony napis w języku niemieckim i polskim, informujący, że 1 września wraz z napaścią na Polskę rozpoczęła się II wojna światowa. Za pomnikiem miałoby pójść centrum dokumentacji na temat niemieckiej okupacji w latach 1939-1945 – ale w całej Europie. Tak zostałyby wspólnie upamiętnione zupełnie odmienne doświadczenia rożnych europejskich narodów. Okupację Francji w końcu trudno porównywać do okupacji Polski. Niemcy prowadzili przeciwko Polsce niszczycielską wojnę. Gdyby takie centrum powstało doszłoby więc w nim do relatywizacji niemieckich zbrodni. Dlaczego? Bo zwiedzający otrzymałby przekaz, że wojna to wojna, ma swoich sprawców i swoje ofiary, żółnierze to sprawcy, ofiary to cywile. A okupacje jest okrutna, zawsze i wszędzie. Kto kogo okupował i dlaczego stałoby się drugorzędne.
Historyk prof. Krzysztof Ruchniewicz oceniając tą kompromisową propozycję (zresztą negatywnie) mówił w wywiadzie z „Deutsche Welle”, że „koniunktura na pomniki się skończyła”. Mnie się wydaje, że w Niemczech skończyła się koniunktura na pamięć o niemieckich zbrodniach. A polityka historyczna PiS i cała reszta wysuwanych w tej nieszczęsnej dyskusji argumentów to tylko pretekst, by nie musieć po raz kolejny przerabiać ponure akapity własnej historii, które Niemcy w swoim mniemaniu dawno przepracowali i za które dawno zadośćuczynili, bez względu na to jak zapatrują się na to Polacy. Jest to wbrew temu co można by sądzić dość spójna strategia. Kiedyś tam Niemcy zostały zniewolone przez Hitlera, który ze swoja (nieliczną) bandą nazistów (z kosmosu) dokonał strasznych zbrodni na wielu europejskich narodach. Ale na szczęście alianci wyzwolili Niemcy a potem resztę Europy spod ich jarzma, a dziś Niemcy są państwem nowoczesnym, tolerancyjnym i otwartym, ba, prymusem wręcz pod względem antyfaszyzmu i tolerancji. Więc zostawmy to, zróbmy jakieś tam centrum dokumentacyjne o niemieckiej okupacji, które podkreśli jaka to okupacja, a nie Niemcy, jest straszna. Nie zdziwiłabym się, gdyby w celu „porównawczym” została dorzucona do proponowanego centrum wystawa o okupacji Wietnamu przez Amerykanów czy coś w tym stylu. Nie bez powodu Niemcom tak bardzo podobała się pierwotna wersja (opracowana za Platformy) Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku.
Co to oznacza w kontekście relacji polsko-niemieckich? Cóż, nie ma najwyraźniej, co najmniej w Bundestagu, konsensusu co do tego, że są lub powinny być one dla Berlina priorytetowe. Niektórzy zapewne uważają, że to wina PiS, który je zepsuł, choć wcześniej były znakomite. Tym osobom należy przypomnieć, że w latach 90, okresie największego kiczu pojednania i domniemanej wspólnoty interesów powstały traktaty, w których wiele ważnych dla Polski kwestii, jak status polskiej mniejszości w Niemczech, nie zostały uregulowane, a odszkodowania dla przymusowych robotników i innych polskich ofiar III Rzeszy trzeba było z Niemców wyduszać całymi latami, w mozolnym procesie. Teraz asymetria między Warszawą a Berlinem jest wprawdzie mniejsza, ale za to Niemcy dziś są już o wiele mniej skorzy patrzeć w przeszłość. Pokazują to zreszta liczne badania jak najnowszy barometr polsko-niemiecki Instytutu Spraw Publicznych. Szanse na pomnik są obecnie więc żadne, a z biegiem czasu zapewne nie staną się lepsze, nawet gdyby rząd w Warszawie się zmienił.
Jeśli Niemcy nie chcą nam postawić pomnika to nietrudno sobie wyobrazić jak będzie z reparacjami, których wypłata zależy wyłącznie od woli politycznej niemieckiego rzadu.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/504607-niewidoczny-znak-o-berlinskim-pomniku-polskich-ofiar-wojny