Partie i kandydaci w wyborach potrzebują czegoś „na żer”. Zwykle ludzi z jakimiś historiami. I Rafał Trzaskowski znalazł, choć właściwie wcale nie musiał szukać, ofiarę pisizmu. Razem z Borysem Budką znalazł. I 5 czerwca 2020 r. obaj ci wielcy ludzie pofatygowali się do Oświęcimia, żeby tam być razem z „ofiarą”. Ważną, gdyż jak to politycy PO wytłumaczyli 29 lutego 2020 r., „zderzyła się z władzą”. Pisowską władzą. To znaczy trzy lata temu starym seicento jechał sobie skromny, młody człowiek Sebastian K., a wyprzedzała go kolumna rządowa z ówczesną premier Beatą Szydło.
Skromny Sebastian K. nie zorientował się, że to kolumna, więc po wyprzedzeniu go przez pierwsze rządowe auto chciał skręcić w lewo. Kierowca BOR wiozący panią premier odbił w lewo, żeby uniknąć zderzenia, ale wpadł na drzewo. No i toczy się sprawa sądowa, kto wypadek spowodował. Nie byle jaki wypadek, bo jednak szefowa rządu mocno ucierpiała, a nawet bardzo mocno, więc nie można nad tym wypadkiem przejść do porządku dziennego. I tak by się stało w każdym innych państwie, gdzie poszkodowanym, i to tak mocno, byłby premier.
Wypadek drogowy stał się „zderzeniem z władzą” 29 lutego na konwencji kandydatki PO na prezydenta Małgorzaty Kidawy-Błońskiej. Nie mogło tam zabraknąć „zderzonego”, nawet jeśli przypadkowo obok konwencji przechodził. A nawet na tej konwencji wystąpił jako jeden z głównych mówców. Też zapewne przypadkowo. A nawet jeśli na konwencji „ofiara” wystąpiła nieprzypadkowo, to w ważnej sprawie: zdemaskowania okrucieństwa pisowskiej władzy. I jej znęcania się nad zwykłym skromnym, młodym obywatelem.
Tak właściwie, to sąd się aktualnie nad „zderzonym” znęca. Ten niezależny i z niezawisłymi sędziami spod znaku Igora Tulei. Ale chwilowo zawisły, czyli pisowski, gdyż zajmuje się sprawą człowieka po „zderzeniu z władzą”. Ale na szczęście „ofiara” może liczyć na fachową pomoc krakowskiego mecenasa Władysława Pocieja. Przypadkowo kuzyna senatora PO Aleksandra Pocieja (też adwokata). I kiedy senator przypadkowo zadzwonił do kuzyna, czy ten będzie bronił „ofiarę”, a on potwierdził, wyrwało się krewnemu: „O Jezu!”. Tak przynajmniej relacjonował tę rozmowę Władysław Pociej na łamach „Dziennika Polskiego”.
Nie zajmowałbym się człowiekiem, który „zderzył się z władzą”, ale on sam stał się ważnym celebrytą Platformy Obywatelskiej. Nie tylko wystąpił na konwencji Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, w programach TVN „Uwaga!” i „Czarno na białym”, ale też dostąpił zaszczytu odwiedzin dwóch wielkich ludzi i kilkunastu pomniejszych. Asystowali mu w drodze do sądu. Kandydat PO na prezydenta się zmienił, ale „zderzony” pozostał ten sam, więc został po prostu przejęty.
Wielcy ludzie Rafał Trzaskowski i Borys Budka wzięli nawet „zderzonego” pod swoje parasole (tym razem takie chroniące od deszczu). Przez ponad dwa lata był tylko skromnym, anonimowym Sebastianem K., choć miejscowi go rozpoznawali, ale anonimowość nie chroniła od stresu. Co innego rozpoznawalność w całej Polsce i wydłużenie nazwiska z K. do Kościelnik. Dopiero to pomogło się stresu pozbyć – tak przynajmniej mówił w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” (z 5 czerwca 2020 r.).
Żeby uciec od tego, że jest rozpoznawany, Sebastian K. przeniósł się najpierw do pobliskich Kęt, ale tam też szybko przestał być anonimowy. Dlatego przeniósł się na drugi kraniec Polski – do Olsztyna. A gdy już przeniósł się do TVN (nie do roboty w TVN oczywiście) oraz na konwencję kandydatki PO na prezydenta, a potem kampanii nowego kandydata tej partii na prezydenta, gdy stał się Sebastianem Kościelnikiem, to chyba się przeniesie do Warszawy. Wiadomo, tu w razie deszczu może liczyć na parasole Rafała Trzaskowskiego i Borysa Budki.
Nie chciałbym być złym prorokiem, ale można się obawiać, że Sebastian Kościelnik będzie jednym z wielu „zderzonych”, których politycy wykorzystują, by potem szybko o nich zapomnieć. Jest użyteczny – w porządku. Nie jest – do widzenia. No chyba że chodzi o parasole i deszcz, który w Warszawie też czasem pada. Fizycznie Sebastian Kościelnik nie ucierpiał, choć jego kultowe już seicento (na nowe zebrano kasę, ale się rozeszła) miało lekko zdemolowany przód. Ale to on jest „zderzonym” i „ofiarą”. To on cierpi, choć sądy są ponoć wciąż niezależne (dzięki bohaterskim sędziom, m.in. z Iustitii i Themis) i w nich nie powinien cierpieć.
Zanim sąd ustalił, kto zawinił, bardzo mocno poturbowaną i przez kilka tygodni poważnie cierpiącą premier Beatę Szydło właściwe uznano winną. Choćby dlatego, że jechała rządową limuzyną w rządowej kolumnie. Niewinny to może być Bronisław Komorowski. 10 grudnia 2014 r. wioząca go limuzyna (jadąca w kolumnie, nieoznakowana i bez sygnałów) brała udział w kolizji w Warszawie, przed Belwederem. Prezydencki mercedes nagle wjechał przed osobowe auto, które w niego uderzyło. Poszkodowane zostało dziecko przewożone osobówką.
W 2015 r. Sąd Rejonowy dla Warszawy Śródmieście ukarał piosenkarkę Natalię Arnal, która kierowała samochodem. Skromnie, bo tylko mandatem w wysokości 600 zł. W liście otwartym, skierowanym do prezydenta Bronisława Komorowskiego, Natalia Arnal napisała, „że pozostał obojętny na ludzką krzywdę”, na cierpienie jej i jej dziecka.
Nie czuję się prawowitą obywatelką tego kraju, bo potraktowano mnie wyjątkowo niesprawiedliwie próbując zrobić ze mnie kozła ofiarnego, ignorując ewidentne łamanie przepisów przez kierowców BOR
— napisała Natalia Arnal. Politycy PiS nie zapraszali jej na swoje konwencje, Jarosław Kaczyński nie chronił parasolem przed deszczem.
W związku z problemami z dystrybucją drukowanej wersji tygodnika „Sieci” (zamykane punkty sprzedaży, ograniczona mobilność społeczna) zwracamy się do państwa z uprzejmą prośbą o wsparcie i zakup prenumeraty elektronicznej - teraz w wyjątkowo korzystnej cenie! Z góry dziękujemy!
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/503568-dwa-wypadki-z-udzialem-limuzyn-wladzy