Wywołujące mniejsze zainteresowanie, nie zyskujące takiego rozgłosu jak sprawy ogólnopolskie, polskie samorządy z jednej strony prowadzą mozolny (i chyba zbyt powolny) rozwój swoich wspólnot, a z drugiej strony są kolebką administracyjno-biznesowych patologii, które ciągną się od dekad. Czy na 30-lecie samorządu w Polsce mamy być dumni z tego pookrągłostołowego osiągnięcia?
Epidemia COVID-19 uniemożliwiła szumne obchody 30-lecia polskich samorządów. Poza drobnymi lokalnymi inicjatywami (np. mural w Warszawie, telekonferencja kilku wójtów gmin) nie zorganizowano festiwalu samochwalstwa w wykonaniu regionalnych polityków. Bo niestety autopromocja to najmocniejsza strona tysięcy lokalnych rad i stanowisk w gminach, powiatach i na szczeblu województw oraz wielkich miast. Tymczasem właśnie kryzys konstytucyjny związany z tegorocznymi wyborami prezydenckimi pokazał, że samorządy mają olbrzymią władzę zdolną do sparaliżowania państwa. Symbolem obstrukcji wyborów stał się prezydent Poznania Jacek Jaśkowiak, który najpierw demonstracyjnie odmówił przekazania danych wyborców centrali, a następnie - póki interes partyjny tego wymagał - zapowiadał utrudnianie zorganizowania wyborów w czerwcu.
Zapytani o największy sukces samorządowości młodzi (pokolenie 30-latków), wielkomiejscy politycy wskazali na sam fakt powstania tychże samorządów (wiceprzewodniczący Rady Miasta Krakowa Michał Drewnicki) i odbierania władzy PZPRowskim strukturom oraz w ogóle istnienie w regionach autonomicznej władzy, która ma lepiej decydować o inwestycjach centralnych niż rząd w stolicy (tak mówił Krzysztof Strzałkowski, burmistrz warszawskiej Woli). Tym samym obaj politycy (kolejno z PiS i z PO) przyznali, że osiągnięcia samorządu nie są szczególnie spektakularne, bo chyba nie można przez 30 lat radować się z samego faktu, że coś powstało i istnieje.
Politycy nie są zainteresowani pogłębioną dyskusją o samorządach, bo oznaczałaby ona zrażanie sobie lokalnych struktur partyjnych i wyborców. Co jakiś czas np. pojawia się dyskusja o sensowności istnienia powiatów (4 lata temu ciekawy głos w tej sprawie wyszedł z Klubu Jagiellońskiego) albo problem tworzenia się lokalnych sitw polityczno-biznesowych, które stają się hegemonem finansowym w gminie. W Nowym Mieście nad Wartą burmistrz Aleksander Podemski sprawuje niepodzielnie władzę przez 30 lat, w Środzie Wielkopolskiej burmistrz Wojciech Ziętkowski rządzi już V kadencję, w Krakowie Jacek Majchrowski panuje już 18 rok. Ten ostatni zresztą podporządkował całą część miasta swojej własnej szkole wyższej, do której prowadzi najlepsza infrastruktura, która kwitnie zielenią i dzięki miejskiemu prestiżowi może pozyskiwać więcej klientów niż szkoła o podobnym poziomie nauczania.
W krótkiej wypowiedzi dla telewizji wPolsce.pl całościowo ten system podsumował wyżej wspomniany wiceprzewodniczący Rady Miasta Krakowa Michał Drewnicki:
prezydent miasta Krakowa, prezydenci innych miast, wójtowie w gminach mają naprawdę gigantyczną władzę i wytwarzają wokół siebie układ towarzyski (…) powiązania towarzysko-biznesowe, często związane z jakimś przedsięwzięciem (…) Wieloletnie kadencje wójtów i burmistrzów [doprowadzają do sytuacji w której] wójt staje sie największym pracodawcą: zatrudnia urzędników, osoby do obsługi, ale także małe firmy w postaci wykonawców zamówień publicznych, ma wpływ na szkoły. W samym urzędzie miasta Krakowa pracuje 2500 ludzi, ale dodając do tego inne instytucje miejskie mamy już 10 000 osób.
Polityk wspominał też o lokalnych mediach, będących często podporządkowanych samorządowi, a także mechanizmie podkupywania radnych poprzez inwestycje w ich okręgach wyborczych.
W samorządzie brakuje także mechanizmów dających szanse nowym działaczom - radny, który już choć raz zasiadał w decyzyjnym gremium ma ogromną przewagę doświadczenia nad ideowymi zapaleńcami, którzy chcieliby zmieniać miasto, ale w porównaniu z weteranem lokalnych struktur wydają się nieopierzonymi amatorami, którzy nie zorganizują sobie sprawnej kampanii wyborczej. Kolejnym instrumentem wzmacniania udzielnych księstw kosztem faktycznej samorządności jest tworzenie z pozoru obywatelskich komitetów - znów takim przykładem może być Jacek Majchrowski, którego komitet „Przyjazny Kraków” zawsze zdobędzie kilka głosów w radzie, ale to będzie mniejszość będąca języczkiem u wagi, a w powiązaniu z samym prezydentem Krakowa - siłą dominującą w królewskim mieście.
Samorządy otorbione są całą gamą fasadowych instrumentów demokracji. Referendum odwołujące prezydenta jest niemalże martwym przepisem ze względu na niską frekwencję, struktura miast partnerskich polega zazwyczaj na wycieczkach lokalnych władz w celach reprezentacyjnych, a ostatnio wręcz staje się pałką na przeciwników seksualizacji dzieci (zachodnie miasta zrywają współpracę z polskimi miastami, ze względu na rzekomy brak tolerancji). Wakacyjne festiwale są igrzyskami dla ludu, a poszczególne spektakularne inwestycje np. w transport miejski przesłaniają ogólny stan infrastruktury. I tak oto Berlin ma ponad 900 mostów, a Warszawa już trzeci rok buduje most jedenasty.
Tymczasem samorządy wszystkich partii i części kraju tłumaczą się bardzo gładkim sloganem. „Samorząd jest bliżej mieszkańców” - tłumaczą. Jeśli chodzi o bliskość geograficzną to prawda - do radnego czy wójta mamy zaledwie kilka kilometrów, do prezydenta - często kilkaset. W mechanizmach demokratycznych ta bliskość zaowocowała łatwością zmarginalizowania krytyków i pozyskania sobie interesownych zwolenników.
27 maja minęło 30 lat od pierwszych wyborów samorządowych w Polsce. Tak długi okres funkcjonowania struktur państwowych wymagałby podsumowania jej dorobku i patologii, a przede wszystkim opracowaniu raportów o efektywności lokalnych władz. Jednak gdy naprawa państwa na szczeblu centralnym napotyka na potężny opór sędziów, zagranicznych instytucji i polityczno-biznesowych układów, udzielni książęta z dala od rządu i prezydenta nadal mogą spać spokojnie.
ZOBACZ TAKŻE DYSKUSJĘ W PROGRAMIE TELEWIZJI WPOLSCE.PL
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/503281-30-lat-samorzadow-czy-udzielnych-ksiestw-i-lokalnych-sitw