Dzieciaki już nie wrócą do szkół przed wakacjami. Od prawie trzech miesięcy szkoły są zamknięte i tak zostanie. To dobry moment, żeby zadać pytanie, komu i do czego potrzebna jest szkoła. Czy i kto stracił na tym, że przez trzy miesiące nie chodził do szkoły? Jeśli nie stracił, to dlaczego, a gdy stracił, to czy na pewno z powodu braku lekcji w szkołach.
Oczywiście pomińmy trywialne kwestie konstytucyjnego prawa do nauki, obowiązku szkolnego i znaczenia edukacji dla społeczeństwa. Bez wielkich badań można dojść do wniosku, że ze szkolnictwem jest podobnie jak z bankami. W banku kredyt najłatwiej dostaje ten, kto go kompletnie nie potrzebuje. A im bardziej potrzebuje, tym ma mniejsze szanse na przyznanie kredytu.
W szkole oferta jest dopasowana przede wszystkim do tych, którzy poradziliby sobie bez szkoły. Natomiast ci, którzy bez niej sobie nie radzą, i tak nie dostają tego, co potrzebują. Im bardziej sobie nie radzą, tym mniej dostają. I to jest niezależne zarówno od systemu szkolnego, jak i od aktualnej władzy. To jest chyba nieuleczalna wada systemu. Programy szkolne zakładają, że uczniowie są studentami, tylko młodszymi. Czyli mają kompetencje samodzielnego uczenia się i zdobywania konkretnego korpusu wiedzy oraz innowacyjności w jego obrębie. To jest oczywisty absurd. Uczniowie nie są studentami i nigdy nie będą (poza nielicznymi wyjątkami). Inna sprawa, że studentów też to dotyczy w coraz mniejszym stopniu.
Szkoła nie daje kompetencji tym, którzy tego najbardziej potrzebują, a raczej sankcjonuje i legitymizuje produkcję analfabetów: pierwotnych, funkcjonalnych i wtórnych. Szkoła robi tyle, ile może, a jak ktoś mimo to jest analfabetą, to trudno. Widocznie się nie da. Przy tym system szkolny nie odróżnia analfabety w postaci jak najbardziej kanonicznej, od tego, który ma wprawdzie zewnętrzne cechy kogoś, kto analfabetą nie jest, choć faktycznie nim jest. System szkolny potrzebuje alibi, że przemieleni przez niego analfabeci dostali to wszystko, co pozwalałoby im nimi nie być. I można umyć ręce. W dodatku nikt nawet nie śmie zająć się analfabetami wśród nauczycieli, ale to zupełnie inna bajka.
Ogromna większość uczniów nie jest w stanie być studentami chodząc do podstawówki czy liceum. To powoduje, że masowe są korepetycje oraz „pomoc” rodziców. Kandydat na prezydenta Rafał Trzaskowski powiedział niedawno, że siedzi z dziećmi „godzinami, wieczorami nad lekcjami”. On „odpowiada za historię, polski i języki, żona wzięła na siebie przedmioty ścisłe”. Ambitni Trzaskowscy, tak jak wielu innych uważających się za inteligentów, nie posyłają pewnie dzieci na korepetycje, bo mogłyby powstać wątpliwości na temat zdolności ich pociech. Sami są więc korepetytorami. I próbują z uczniów zrobić studentów. W dawnym znaczeniu tego terminu, bo od lat studentem może być właściwie każdy analfabeta.
Rodzicom (i korepetytorom) chodzi o to, żeby uczniowie byli w stanie przejść do następnego etapu edukacji, w którym będą jeszcze bardziej studentami niż w poprzednim. Kompetencje są na dalszym planie, o ile w ogóle ktoś o nich myśli. Na pewno myśli o tym część uczniów, ale to niewielka grupa. Nawet temu, by uczniowie byli w stanie przechodzić do następnych etapów edukacji szkoła jest w stanie sprostać w minimalnym stopniu. Dlatego nauka dzieci zajmuje rodzicom coraz więcej czasu (jak Trzaskowskim). Albo uczniowie mają coraz więcej korepetycji. Chyba że osoby odpowiedzialne edukacją dzieci się przesadnie nie przejmują albo łudzą się, że szkoła daje im to, co formalnie dawać powinna. Owszem, czasem daje, ale jednostkom, które poradziłyby sobie nawet bez szkoły, choć szkoła trochę ułatwia im zadanie.
Gdybym odpowiadał za edukację, wykorzystałbym kilka miesięcy przerwy w nauczaniu w szkołach, żeby sprawdzić, czego chodzenie do szkoły nie daje. Albo odwrotnie – co daje niechodzenie do szkoły. I komu daje najwięcej, a komu najmniej. Ten losowy przypadek jest bezprecedensowy, gdyż pozwala stwierdzić, czego nawet „dobrzy” uczniowie nie są w stanie nauczyć się bez bezpośredniego kontaktu ze szkołą i nauczycielem. I którzy w jakim stopniu. I to byłby znakomity materiał do skupienia się w szkole właśnie na tym, czego uczniowie samodzielnie nie są w stanie opanować. Innych rzeczy mogliby się uczyć zdalnie, samodzielnie, przy okazji – poza szkołą. Można by w ten sposób wreszcie przeorganizować szkołę i zmienić programy. Nie łudzę się jednak, że ktoś korzystając z tej wyjątkowej okazji te sprawy w ogóle bada.
Można się obawiać, że kilkumiesięczna przerwa w chodzeniu do szkoły zostanie potraktowana jak zakłócenie cyklu, tak jak w jakichś ligowych rozgrywkach sportowych, a potem wszystko wróci do normy. Fatalnej normy. I nadal nie będziemy wiedzieli, po co właściwie uczniowie chodzą do szkoły. Czego są w stanie nauczyć się tylko w szkołach i w bezpośrednim kontakcie z nauczycielami? A co można by wypchnąć poza szkołę albo uczynić wiedzą fakultatywną, niekoniecznie angażując rodziców w jej pozyskiwanie? W ten sposób można by szkołę radykalnie zracjonalizować i usprawnić.
Będzie źle, jeśli po koronawirusowym kryzysie szkoła pozostanie tym wielkim śmietnikiem wiedzy, jakim jest obecnie i od lat. I fabryką produkującą więcej analfabetów niż osób mających jakiś minimalny korpus kompetencji. Jeśli chcemy się łudzić, że chodzenie do szkoły coś daje, choć nie wiemy co, to można nic nie robić. Jeśli zaś szkoła ma być choć w elementarnym stopniu efektywna (bez coraz większego wkładu rodziców i korepetytorów), czas najwyższy przerwać błędne koło. Uczniowie dostają coraz więcej informacji (w dużym stopniu zbędnych) i uzyskują coraz mniej kompetencji, a efekcie coraz wyższy jest poziom wtórnego i funkcjonalnego analfabetyzmu. I tak to się kręci.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/503027-przerwa-w-nauczaniu-moglaby-byc-testem-dla-szkol