Nowy kandydat Platformy Obywatelskiej w prezydenckich wyborach, Rafał Trzaskowski, zapowiedział „narodową debatę o mediach publicznych”, która ma się odbyć w przyszłym tygodniu, z udziałem ekspertów i medioznawców, którzy mają powiedzieć narodowi i kandydatowi „jak w nowoczesnym państwie powinna wyglądać telewizja publiczna”. Być może naród tego nie wie, ale przecież kandydat, tuż po abdykacji Małgorzaty Kidawy-Błońskiej i wyznaczeniu jego osoby przez trzydziestu trzech sprawiedliwych z zarządu PO na jej miejsce, swoją wizję telewizji publicznej dość jasno przedstawił. Ma to być telewizja „bez TVP Info, bez Wiadomości, bez publicystyki politycznej, bez tego wszystkiego, co dzisiaj zatruwa nasze życie publiczne”.
Ale powiedzmy szczerze to, czego kandydatowi powiedzieć nie wypadało – ta telewizja przede wszystkim zatruwała jego życie. Nic zatem dziwnego, że nawet wspomnienie o niej w czasie pierwszej konferencji prasowej po kandydackim namaszczeniu, sprawiło, że zimny pot pojawił się na jego czole. Bo pisowska telewizja nie tylko rzucała mu kłody pod nogi w czasie, gdy ubiegał się o stanowisko prezydenta Warszawy, ale także w ciągu tych kilkunastu miesięcy, od momentu, kiedy zasiadł na stolcu w warszawskim ratuszu, bezlitośnie, tendencyjnie i bez najmniejszych skrupułów szczuła i podkopywała jego prezydencki autorytet. Warszawiacy jednak nie dawali się nabierać na tak prymitywną propagandę i w badaniach zlecanych przez magistrat darzyli go ciągle ponad siedemdziesięcioprocentową miłością.
Jak można zarzucać mu, że nie dotrzymywał obietnic wyborczych (dzisiaj już podobno naliczyli, że z pięćdziesięciu dziewięciu nie dotrzymał pięćdziesięciu pięciu), skoro on tylko słuchał rad starszych i doświadczonych kolegów, którzy przecież wiedzieli z wieloletniego doświadczenia, o czym mówią. Jeśli Radosław Sikorski, minister spraw zagranicznych twierdził, że” dwa razy obiecać, to jak raz dotrzymać”, a były minister finansów, Jan Vincent Rostowski potakiwał i dodawał, że „obietnice polityczne wiążą tylko tych, którzy w nie wierzą” , to jak ich rad nie posłuchać?
To ciągłe wypominanie skoku na kieszenie mieszkańców stolicy , kiedy tuż po objęciu urzędu chciał zamienić 98-99% bonifikatę na 60-procentową (za przekształcenie użytkowania wieczystego w prawo własności); nieustanne przypominanie o tzw. aferze reprywatyzacyjnej i pretensje, że nie chce zadość uczynić krzywdom poszkodowanych w niej warszawiaków; kpiny z ekologicznych dzieł na miarę wyobrażeń Grety Thunberg, czyli strefy relaksu na placu Bankowym; oskarżenia, że specjalnie blokuje wypłatę 500+, a teraz pomoc dla przedsiębiorców, załatwiając do tej pory jedynie 6% wniosków, podczas gdy inne miasta mają takich załatwionych spraw dziesięć razy więcej - to tylko kilka z wielu innych przykładów propagandy, mającej na celu zdyskredytowanie młodego, zdolnego i pracowitego polityka. Ale najgorsze są te powtarzane bez końca obrazki płynących do Wisły nieczystości, szydercze wypominanie, że rząd musiał za nieudolnego prezydenta wziąć się do roboty, co bardzo negatywnie rzutuje na samoocenę Rafała Trzaskowskiego i wzbudza w nim uzasadnione poczucie głębokiej niesprawiedliwości i krzywdy, jaka go ze strony mediów publicznych spotyka. I wreszcie najgorsze – proszę sobie wyobrazić, jak się czuł ten wysublimowany erudyta, czytający w oryginale „Penser l’Europe” Edgara Morina , człowiek o wrażliwości niewyobrażalnej dla redaktorów z paździerzowej telewizji publicznej, kiedy musiał oglądać truchła padłych z głodu i pragnienia kóz, osadzonych przez jego urzędników na wyspie w pobliżu Mostu Gdańskiego w ramach „eksperymentu ekologicznego”, obrazki, którymi z upodobaniem katowano go od czasu do czasu? Przecież eksperyment ma to do siebie, że raz się udaje, a raz nie, więc o co pretensje?
Tak, świat Rafała Trzaskowskiego bez programów informacyjnych, politycznych, bez TVP Info byłby światem znacznie lepszym, bardziej kolorowym, poprawiającym samopoczucie i ocenę własnej wielkości, która go kiedyś zapewne doprowadzi na najwyższe szczyty. Jeśli przypadkiem pilot telewizora zawiódłby go w takich wymarzonych czasach szczęśliwości w rejony telewizji, zwanej publiczną, mógłby przez kilka minut śledzić, jak rolnik szuka żony albo kwitnie miłość w sanatorium, a potem przełączyć na program pewnej telewizji komercyjnej z błogą pewnością, że nic go tam nie zdenerwuje, a nawet może trafi na powtórkę wywiadu z sobą, w czasie którego traktują go z szacunkiem, jak prawdziwego męża stanu, unikając pytań, które mogłyby go zirytować, zaskoczyć i zmusić do niewygodnego lawirowania, by się nie skompromitować i w którym, bez obawy o ripostę mógłby o wszystkie swoje niepowodzenia jako prezydenta Warszawy oskarżyć rząd.
Ale zanim to nastąpi, telewizja publiczna za te wszystkie niesprawiedliwości i krzywdy wyrządzone Rafałowi Trzaskowskiemu powinna posypać głowę popiołem, pokajać się i pokazywać kandydata z jak najlepszej strony, jak tylko potrafi, a może zostanie jej łaskawie wybaczone.
A poważnie mówiąc, mało prawdopodobne jest, żeby Rafał Trzaskowski akurat dotrzymał obietnicy, iż telewizję publiczną (a właściwie jej informacyjno-publicystyczną część) zlikwiduje, nie tylko z racji pamięci o radach Sikorskiego i Rostowskiego, ale także dlatego, że jak mówił Henry Kissinger: „polityk, który idzie na wojnę z mediami, ma prawo napisać na swej wizytówce jedno słowo: idiota”. Słowa być może bardziej prawdziwie w czasach monopolu medialnego, kiedy przewodzącą mu gazetą można było zabić polityka, ale w dobie pluralizmu na rynku mediów, nawet jeśli nie ma tam równowagi, wojna z telewizją publiczną także jest skazana na przegraną, nawet kiedy kibicują jej (i pomagają) ci wszyscy, którzy z jej dogorywania i śmierci odnieśliby znaczące korzyści w sferze i materialnej, i politycznej.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/500976-telewizjo-publiczna-posyp-glowe-popiolem