Dziś już chyba mało kto ma wątpliwości, że wybory można było przeprowadzić bezpiecznie w maju 2020 r., i to nawet w tradycyjnej formie.
Już pod koniec kwietnia było wiadomo, że wybory prezydenckie mogłyby się odbyć w maju, i to nawet w tradycyjny sposób. W sposób korespondencyjny, a nawet mieszany sposób mogły być przeprowadzone 10 maja 2020 r., czyli w ustalonym terminie. Wprawdzie cała opozycja wpadła w histerię co do majowego terminu, ale tylko Platforma Obywatelska epatowała „zbrodnią”, „krwią na rękach” i wizją masowego umierania. Nie dlatego, że coś takiego kiedykolwiek groziło. PO chciała po prostu nie dopuścić do wyborów, żeby wymienić kandydata.
Platforma Obywatelska miała narzędzie blokowania głosowania w maju w postaci Senatu, gdzie PSL i Lewica są tylko przystawkami i oba te ugrupowania oraz tzw. senatorów niezależnych łatwo można było wykorzystać – właśnie wskutek rozpętanej histerii. PO miała też do dyspozycji samorządy, szczególnie w wielkich miastach, które totalnie bojkotowały współpracę przy wyborach. Miała też partia Borysa Budki media. No i z pomocą przyszli jej Jarosław Gowin i jego Porozumienie.
Wszystkie siły stawiające jeszcze wciąż na PO jako ostatnią deskę ratunku były świadome, że nie wolno dopuścić do klęski Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, bo będzie po partii, po wszystkich nadziejach na odzyskanie władzy w perspektywie kilku lat. Byłoby właściwie po wszystkim, gdyż kolejne kilka lat stabilnych rządów zjednoczonej prawicy przeorałoby polską rzeczywistość tak, że trudno byłoby odtworzyć III RP w jej kanonicznej formie, czyli tej z lat 90. XX wieku.
Gdyby PO i jej kandydatka na prezydenta poniosły klęskę, to miejsce zajęłoby znacznie mniej sterowalne PSL-Koalicja Polska albo zupełna niewiadoma, czyli jakaś nowa formacja tworzona wokół Szymona Hołowni. Lewica z Robertem Biedroniem okazała się za słaba na lidera opozycji i ostatniego obrońcę III RP, zaś Konfederacja w ogóle się do tego nie nadawała. Trzeba było zrobić wszystko, żeby nie dopuścić do wyborów i zmienić kandydata tylko jednego ugrupowania reprezentowanego w parlamencie, czyli filaru III RP.
Planu PO i otorbiającego ją otoczenia, w którym kreatorską wręcz rolę odgrywały media (z „Gazetą Wyborczą” i TVN 24 na czele) nie dałoby się zrealizować bez pomocy części zjednoczonej prawicy. I niezależnie od intencji ta rola została odegrana. Nie wiem, czy wykorzystano cechy charakteru Jarosława Gowina, ale w każdym razie pomocny okazał się jego upór, że w maju wybory w żadnej formie nie mogą się odbyć. A propozycja zmiany konstytucji i przedłużenia kadencji obecnego prezydenta o dwa lata była od początku całkowicie nierealna.
Być może działania Jarosława Gowina tylko się zbiegły z planem PO, ale to nie ma najmniejszego znaczenia. Skutek jest bowiem taki, że do wyborów w maju 2020 r. nie doszło, a partia Borysa Budki dostała szansę podniesienia się z maty, na której leżała rozmazana niczym rozjechany pomidor. PO i kanoniczna III RP zyskały nowe życie, a Rafał Trzaskowski nadaje się do działań ratunkowych znacznie bardziej niż Radosław Sikorski, Tomasz Grodzki czy nawet Donald Tusk, niezależnie od tego, jaki będzie wynik wyborów.
Istnienie planu PO, by nie dopuścić do majowej klęski, rozsypki i rejterady można potwierdzić na wielu poziomach, a najważniejsze jest to, że nagle zniknęły wszystkie powody epidemiologiczne („zbrodnia”, „krew na rękach”, „masowe umieranie”) oraz niedemokratyczne (nierealność pięcioprzymiotnikowych wyborów, fałszerstwa, legalność, prawomocność). W tym zakresie stał się po prostu cud. Nie ma wyborów 10 maja, nie ma Kidawy-Błońskiej, a są wybory najwcześniej pod koniec czerwca i jest Rafał Trzaskowski, i już wszystko stało się czyste, a wręcz dziewicze.
Dziś już chyba mało kto ma wątpliwości, że wybory można było przeprowadzić bezpiecznie w maju 2020 r., i to nawet w tradycyjnej formie - w lokalach wyborczych. Wszyscy wyszliby na swoje w takich wyborach z wyjątkiem PO. I partia Borysa Budki jest jedynym beneficjantem przesunięcia terminu wyborów. I to takim, którego można odłączyć od symbolicznego respiratora. W całej zadymie wokół wyborów wyłącznie o to chodziło. PO ma dużą szansę uratowania się dzięki PSL-Koalicji Polskiej, Lewicy, Konfederacji, a przede wszystkim dzięki Porozumieniu Jarosława Gowina. Takie są fakty, niezależnie od tego, czy i na ile uczestnicy tej gry byli świadomi, o co w niej chodzi.
Obiektywna rzeczywistość jest taka, że Jarosław Gowin uratował PO, co będzie miało konsekwencje dla polskiej sceny politycznej niezależnie od wyniku Rafała Trzaskowskiego i od tego, kto wygra wybory prezydenckie. Nawet jeśli intencje prezesa Porozumienia były inne, w polityce trzeba przewidywać konsekwencje własnych działań. I wcale nie było trudno się zorientować, że jedynym profitentem będą Platforma Obywatelska oraz kanoniczna wersja III RP. Jeśli Jarosław Gowin tego nie wiedział, słabo czyta politykę. Jeśli wiedział, tym gorzej. Skutki jego buntu są oczywiste i nie ma co zakłamywać rzeczywistości.
Nowe wybory oznaczają nowe rozdanie w innym układzie sił. I z tym nowym układem sił powinno się liczyć przede wszystkim Prawo i Sprawiedliwość. Teraz za przeciwnika ma kanoniczną III RP i kandydata na jej przywódcę. Dlatego kampania powinna być inna i znacznie intensywniejsza. Wiadomo, kto jest kim, jakie role odegrał i trzeba to uznać, a z tą wiedzą oraz jej konsekwencjami na przyszłość przystąpić do rywalizacji. Znacznie poważniejszej i trudniejszej niż przed 10 maja 2020 r.
W związku z problemami z dystrybucją drukowanej wersji tygodnika „Sieci” (zamykane punkty sprzedaży, ograniczona mobilność społeczna) zwracamy się do państwa z uprzejmą prośbą o wsparcie i zakup prenumeraty elektronicznej - teraz w wyjątkowo korzystnej cenie! Z góry dziękujemy!
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/500576-bez-gowina-kanoniczna-iii-rp-i-po-nie-mialyby-szans