Mamy piękną, słoneczną niedzielę i choć sklepy są zamknięte, to parki i skwery pełne są odpoczywających spacerowiczów. Gdyby nie maseczki na twarzach, podczas słuchania śpiewu ptaków można by nie zauważyć, że świat jest dotknięty pandemią koronawirusa. Szczególne powody do zmartwień mają chorzy, ich rodziny i osoby zagrożone bezrobociem, ale tych trosk nie widać pod gołym niebem.
Gdzie są dzisiaj kwietniowi histerycy?
Jakże żałośnie brzmią dzisiaj słowa uczonych, ekspertów, polityków, którzy kreślili na 10 maja „szczyt pandemii” i wizję społecznej apokalipsy.
przeprowadzenie wyborów prezydenckich w terminach wynikających z kalendarza przyjętego przed rozwojem epidemii jest niemożliwe.
-pisał w pierwszej połowie kwietnia prezes Polskiej Akademii Nauk prof. Jerzy Duszyński. Biohemik, członek rządu Donalda Tuska, wiceminister Szkolnictwa Wyższego zadeklarował więc, że posiada wiedzę większą niż instytuty naukowe reszty świata, które nie miały jednoznacznej opinii co do rozwoju pandemii. Na próżno szukać dziś oświadczeń profesora Duszyńskiego czy innych członków PAN, którzy albo przepraszaliby za niepotrzebne straszenie Polaków, albo ostrzegaliby przed niedzielnymi spacerami - bo przecież zagrożone jest „zdrowie społeczeństwa”.
Próżno takiej troski szukać w zagranicznej prasie, która ostrzegała przed wyborami w Polsce. „Financial Times” namawiał władze Unii Europejskiej do interwencji w sprawie terminu elekcji - bo zagrozi życiu Polaków. Czy należy się dziwić, że dziś nasze zdrowie brytyjskiego dziennika w ogóle nie interesuje?
Opozycja namawia do odmrażania gospodarki i zamrożenia demokracji. Ludzie mają spotykać się w kinach (Agora i Gazeta Wyborcza mają szczegółny interes, by otworzyć tę arcyważną dla siebie gałąź dochodów), ale nie mogą się minąć się w komisji wyborczej - czego tu nie rozumieć?
Co by było jutro?
Jutro Polacy obudziliby się w takiej samej Polsce, ale napięcia kampanijne i polityczne mielibyśmy za sobą.
Jeszcze dziś wieczorem dowiedzielibyśmy się z jaką, mniej więcej, przewagą Andrzej Duda wygrałby w I turze. Opozycja domagałaby się unieważnienia wyborów, expracownicy „Gazety Wyborczej” pracujący jako korespondenci zagranicznych mediów, pisaliby o dyktaturze w Polsce, kilku działaczy KODu i Obywateli RP publikowałoby filmiki jak palą karty wyborcze, a lewicowo-liberalni dziennikarze publikowaliby prośby o zgłaszanie się do nich Polaków, którzy dostali w skrzynkach pocztowych pogiętą kartę wyborczą, co miałoby być dowodem na fałszerstwa. Właściwie polityczne napięcie, byłoby tyleż wielkie, co krótkotrwałe.
CZYTAJ RÓWNIEŻ:
Haters gonna hate. Sześć sprzeczności w narracji opozycji
Gdyby wybory odbyły się w sposób tradycyjny, dziś byśmy szli najpierw do komisji wyborczych, a dopiero później na spacer. Od tygodnia powtarzane instrukcje i rekomendacje sprawiłyby, że większość z nas miałaby własny długopis i - oczywiście, jak dzisiaj - maseczkę na twarzy. Płyny do dezynfekcji rąk byłyby w każdej komisji, członkowie tychże siedzieliby dodatkowo w plastikowych maskach, zapewne byłyby otwarte okna, co dwie godziny obsługa sprzątająca czyściłaby stoły, przegrody, przecierałaby od zewnątrz wyborczą urnę. Na podłogach wyrysowane byłyby linie oddzielające stojących w kolejce - w komisji przebywalibyśmy ośmiokrotnie krócej niż dzień wcześniej w hipermarkecie.
CZYTAJ TAKŻE:
Nie wierz opozycji, nawet gdy niesie dary. Wyborczy podstęp Platformy Obywatelskiej
Nazajutrz Berlin wypuściłby specyficzną sondę sprawdzającą czy da się podważyć zwycięstwo Andrzeja Dudy. „Frankfurter Allgemeine Zeitung” opublikowałby listę incydentów wyborczych, w „Faktach TVN” pokazanoby jak „na Zachodzie się z nas śmieją”, Dominika Wielowieyska i Marek Migalski ostrzegaliby przed Polexitem.
Po tym jak TVP INFO odwinęłoby się komunikatem, że Niemcy chcą nam zdymisjonować prezydenta, Zjednoczona Prawica poszybowałaby w górę w sondażach. Gratulacje dla Andrzeja Dudy od Donalda Trumpa zamknęłyby histerię, także TVN musiałby spuścić z tonu.
Życie potoczyłoby się dalej i można by się zająć przywracaniem dynamiki gospodarce, monitorowaniem zagrożenia epidemią - a to wszystko bez kampanijnej presji szołmena z TVN, czy niewybitnej wnuczki przedwojennych mężów stanu.
Odporność na dezinformację
Aż 77% Polaków (wg „Rzeczpospolitej” z 30 marca) obawiało się wyborów 10 maja. Nic dziwnego, bo choć nie dało się przewidzieć skali epidemii (wbrew ekspertom mediów zaprzyjaźnionych z opozycją), wielka machina dezinformacyjna uderzyła w najczulszy punkt człowieczeństwa - obawę o życie i zdrowie. Na nic zdały się rządowe konferencje prasowe, w których - uwaga - nie nalegano na termin majowy, ale zastrzegano, że decyzja powinna być podjęta w połowie kwietnia. Tymczasem wtedy było już za późno - rozpędziła się machina propagandy i podsycania obaw społecznych, a próba ratowania procedury wyborczej poprzez korespondencyjne oddawanie głosów, organizowana w pośpiechu i z błędami, rozpędziła się w niewłaściwą stronę - nie dała rady przebić się przez obstrukcję senatu i patologiczną pajęczynę polskiego prawa.
Przewaga opozycji w senacie, kryzys pandemii COVID-19, niepewna postawa Jarosława Gowina, przewaga lewicowo-liberalnych mediów, które zorganizowały parasol ochronny buntowniczym samorządom były pouczającym przeciwnikiem - bitwa okazała się nierozstrzygnięta. Ale dużo większe napięcie jest dopiero przed nami - zachwianie stabilnością Zjednoczonej Prawicy rozzuchwali cały obóz antyPiS, bezkarność rozpuszczających fakenewsy dziennikarzy i polityków dopiero się rozkręci, wreszcie zmęczenie społeczne, mogą rozkołysać łódź jeszcze bardziej.
Prawdziwy test na polityczną presję i medialne prowokacje jest dopiero przed nami. Spokój i determinacja to teraz najważniejsze cechy obywatelskie w Polsce 2020 roku.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/499559-juz-dzis-10-maja-wybralibysmy-prezydenta-i-bylby-spokoj