„Tak gnije demokracja” – w artykule pod tak poważnym tytułem redaktor Jacek Żakowski jako szczególny objaw sygnalizowanego zjawiska wskazał „wypowiedzi Donalda Tuska, który mówi otwarcie, że nawet dla jego własnego stronnictwa trudny jest wybór między demokratycznym etatyzmem i autorytarnym liberalizmem” („Gazeta Wyborcza”, nr 275/1994)
37-letni wówczas polityk z Gdańska miał już kilka etapów swojego politycznego dojrzewania za sobą. Magister historii, współtwórca gdańskiego ruchu liberałów, zdążył już zabłysnąć w 1987 r. swoim głosem w ankiecie miesięcznika „Znak”, gdzie potwierdził, iż „polskość to nienormalność”. Z takich głosów nie dało się wtedy jeszcze wyżyć. Utrzymywał się więc Donald Tusk z pracy fizycznej w spółdzielni Świetlik, której założycielem był Maciej Płażyński. W 1994 r. był Donald Tusk już w drugiej partii. Pierwszą – Kongres Liberalno-Demokratyczny – współzakładał i był jej przewodniczącym. Pozwoliło mu to odegrać istotną rolę w obaleniu rządu Jana Olszewskiego, kiedy KL-D przez niego kierowana, dołączyła do koalicji antylustracyjnej. W 1993 r. KL-D jednak nie dostała się do parlamentu. Wtedy Donald Tusk zdecydował się wejść (razem z KL-D) do drugiej partii: Unii Wolności. Tam, dość brutalnie rozpychając się łokciami, został wiceprzewodniczącym.
Wtedy właśnie padły cytowane przez Jacka Żakowskiego słowa.
To bardzo ważne słowa, w których Tusk streścił swoją filozofię polityki: albo demokratyczny etatyzm, albo liberalizm, nawet autorytarny, obchodzący się bez demokracji. Sam wybierał zdecydowanie to drugie rozwiązanie. Liberalizm przez niego reprezentowany krytykuje etatyzm, państwa. Ale także połączone z jego właściwym funkcjonowaniem pojęcie dobra wspólnego, solidaryzmu, polityki społecznej, mające wspomóc słabszych, mniej zaradnych. Wraz z poglądem – istotnie dobrze streszczonym przez formułę „polskość to nienormalność” – oznacza taka postawa także nieprzywiązywanie szczególnej wagi do państwa polskiego, do jego roli strażnika zarówno pewnego partykularnego interesu, nazywanego w języku politologii „interesem narodowym”, jak też depozytariusza pewnej tradycji, kultury, dziedzictwa, tożsamości. To są fikcje, w dodatku kosztowne, obciążające wolność jednostki – tak to interpretuje liberalizm typu KL-D.
Podziela ten pogląd wielu ludzi. Na ogół jednak nie dość wielu, by dać demokratyczną legitymację w wyborach ugrupowaniu, które głosi taki program – emancypacji od państwa, od polskości (nienormalności), od dzielenia się ze słabszymi. I tu właśnie wchodzi pokusa połączenia liberalizmu z autorytaryzmem. Skoro nie możemy wygrać wyborów, a władza nam się należy, bo mamy jedynie słuszny program – to jest liberalny – zatem trzeba tę władzę zdobyć inaczej. I już jej nigdy nie oddać.
To nie jest program Jarosława Kaczyńskiego – ten jest doskonałym przykładem „demokratycznego etatysty”, który w dodatku ceni sobie szczególnie państwo polskie, jego interes polityczny i jego rzeczywistą pozycję na arenie międzynarodowej, w trudnej grze interesów z innymi podmiotami na tej arenie. W istocie nienasycona żądza władzy, władzy autorytarnej, pozbawionej możliwości odwołania przez demos (składający się wszak ze „słabych, głupich, niedorosłych do programu emancypacji”) – to istota postawy, którą najlepiej reprezentuje Donald Tusk. Oczywiście wiemy: umiał wygrywać wybory parlamentarne, choć nie uzyskał dla swego programu i przywództwa większości bezwzględnej (zarówno po wyborach 2006 r., jak i 2010 r. potrzebna mu była do sprawowania urzędu premiera koalicja z innymi partiami). Nie umiał jednak nigdy pogodzić się z przegraną, z rolą demokratycznej opozycji. Najbardziej znanym przykładem tej postawy stała się jego reakcja na sromotnie i niespodziewanie przegrane z Lechem Kaczyńskim wybory prezydenckie: zbudowany wtedy pod dyktando Tuska przemysł pogardy (z takimi narzędziami tego przemysłu, jak Janusz Palikot), wymierzony w konkurenta, który znalazł większe uznanie wyborców.
Warto jednak przypomnieć inne, wcześniejsze przykłady tej samej postawy, w której nie ma miejsca na fair play, na akceptację możliwości porażki: jest bezwzględne dążenie do destrukcji każdego rywala, który stoi na drodze do autorytarnej władzy. Przykład pierwszy, dość niewygodny dla dzisiejszych piewców Donalda Tuska. Grudzień 2000 r. Tusk rzuca wyzwanie prof. Bronisławowi Geremkowi w wyborach na przewodniczącego Unii Wolności. Przegrywa. Co robi w tej sytuacji? Niszczy rywala i jego partię: w styczniu 2001 r. występuje z Unii i zakłada nową partię – Platformę Obywatelską. Monika Olejnik pyta wtedy, 13 stycznia 2001 r., zbolałym głosem: „Panie marszałku [Tusk był wówczas wicemarszałkiem Senatu], dlaczego pan wprost nie powiedział swoim kolegom z Unii Wolności, że zamierza pan Unię opuścić?”. Donald Tusk zaczyna swoją odpowiedź jakże charakterystyczną frazą: „Nie czuję się nielojalną osobą”. Prawdziwy liberał, pokroju Tuska, zna tylko jedną lojalność, której jest zawsze wierny: to jest lojalność wobec siebie, swojego interesu, swojej kariery. Nic więcej się nie liczy.
Potwierdził tę postawę, w efektowny sposób eliminując kolejno dwóch współzałożycieli nowej formacji: Macieja Płażyńskiego (przy okazji, jak już wspomnieliśmy, swojego chlebodawcę i dobroczyńcę z chudych lat 80.) oraz Andrzeja Olechowskiego. Przydatny w tych rozgrywkach Jan Maria Rokita zostaje w nie mniej błyskotliwy sposób wyeliminowany z gry o przywództwo w Platformie Obywatelskiej w następnej kolejności. Polityczny trup ściele się gęsto na tej drodze w górę, w nicość – moralną.
Potem był kwiecień roku 2010. Donald Tusk, w ramach kampanii prezydenckiej, która miała poniżyć jego zwycięskiego rywala sprzed pięciu lat, zdecydował się oddzielić – przy okazji tak, zdawałoby się, jednoczącej nas okrągłej rocznicy Katynia – swoją wizytę w Smoleńsku od wcześniej zaplanowanej wizyty prezydenta RP. Chciał jasno dać do zrozumienia, że ta druga nie ma już tak oficjalnego ważnego znaczenia jak jego – premiera Tuska, chętnie goszczonego przez Putina. O tej tragicznej historii nie będę tutaj pisał, bo czyniłem to już nieraz. Ten moment jednak na pewno określa dalszą eskalację politycznej nienawiści Donalda Tuska. Odtąd skierowana jest ona, wraz z całym gigantycznym aparatem kłamstwa, który jej służy, przeciwko tym wszystkim zwłaszcza, którzy chcieliby upomnieć się o prawdę o jego postawie uniżonej kolaboracji z Putinem przeciw prezydentowi własnego państwa. Zapomniałem: dla Donalda Tuska nie ma czegoś takiego jak własne państwo, chyba że chodziłoby o jego prywatną własność.
Potem, przypomnijmy jeszcze dla porządku następne, na szczęście bezkrwawe ofiary jego nienasyconej żądzy władzy, przyjdzie kolej na doskonale wystrychniętego na dudka Radosława Sikorskiego. Temu ostatniemu zdawało się, że matka partia, tj. Platforma i jej lider, Donald, popierają go w wyścigu do prestiżowego fotela sekretarza generalnego NATO. W styczniu 2014 r. polskie dzienniki donoszą: „Z nieoficjalnych informacji wynika, że premier Donald Tusk prowadzi rozmowy sondujące, czy kandydatura Radosława Sikorskiego na sekretarza generalnego NATO ma szanse powodzenia”. Kandydat żywił poważne nadzieje na sukces. Tymczasem jego rzekomy promotor, premier Tusk, walczył w istocie o stanowisko dla siebie: przewodniczącego Rady Europejskiej. I wywalczył, upokarzając przy okazji ambitnego ministra.
Stanął więc nasz autorytarny liberał na szczycie europejskiej struktury politycznego prestiżu. Żaden inny poważny polityk europejski nie porzucił aktualnie piastowanego stanowiska premiera rządu w swoim kraju i wiążącej się z tym odpowiedzialności przed obywatelami – swoimi wyborcami; zrobił to jako pierwszy Donald Tusk. Zgodnie ze swoją polityczną filozofią: zawsze wierny sobie. W kraju zostawił spadającą na łeb na szyję popularność swojej partii, ana jej czele Ewę Kopacz. Wybory, najpierw prezydenckie, a potem parlamentarne w Polsce, wygrywa dotychczasowa opozycja: kandydaci PiS. Czy można się z tym pogodzić, jak to w demokracji być powinno? Nie. Następuje totalna delegitymizacja tej władzy, ale wraz z tym także państwa polskiego, jego prawa do delegowania demokratycznie wybranej reprezentacji wobec Europy i obrony na forum Unii Europejskiej własnego, opartego na werdykcie wyborczym, głosu.
Pomaga w tym UE, która – przypomnijmy: jeszcze przed nadejściem Tuska zdążyła nawet zdiagnozować swoją największą bolączkę: „deficyt demokracji”. Właśnie ten deficyt pozwala jej reprezentantom powoływać się – przeciw wyrokom demokracji – na inne wartości, zgodnie z ich interesem i przez nich tylko interpretowane. Na ich szczycie jest oczywiście liberalizm. Taki, który można ostatecznie skonfrontować z demokracją. Wystarczy nazwać „niesłuszne werdykty” tej ostatniej populizmem. Kiedy wygrywają nasi – jest demokracja, kiedy przegrywają – jest populizm. Tak to działa. Dokładnie tak, jak teraz ujawnia to prosty instruktaż przedstawiony przez jedno z obecnie użytecznych narzędzi tego systemu, mec. Giertycha. Jego instrukcja na wybory w Polsce brzmi tak: kiedy wygra je Andrzej Duda – należy uznać je za nieważne i zaskarżyć do Sądu Najwyższego. Kiedy natomiast wygra kandydat/-ka zjednoczonej opozycji – należy werdykt wyborczy zaaprobować i zalegalizować.
Ten system może być skuteczny dzięki wsparciu imponującego rozmachem kłamstwa i manipulacji aparatu medialnego. Jak u Orwella jest on wstanie odwrócić najbardziej nawet, zdawałoby się, oczywisty obraz rzeczywistości. Kreacją tego orwellowskiego aparatu jest teraz np. powtarzana stale teza o nienasyconym dążeniu PiS, Jarosława Kaczyńskiego, Andrzeja Dudy do władzy. Potwierdzeniem tego ma być chęć przeprowadzenia w wymuszonym przez konstytucję terminie wyborów prezydenckich. A przecież to PiS ma teraz (uzyskaną i potwierdzoną w kolejnych wyborach) władzę, a w dodatku wszystkie sondaże wskazywały i wskazują, że zdecydowanym faworytem w zbliżających się wyborach prezydenckich jest znowu kandydat tej partii. Czy można pożądać władzy, którą się już ma, i są wszelkie podstawy, by sądzić, że demokratyczny werdykt pozwoli ją utrzymać? W istocie jest dokładnie odwrotnie, niż powtarzają Onet, WP, „GW”, TVN, „Newsweek”, wszystkie codzienne gazety regionalne w Polsce (własność jednego koncernu: Passauer Neue Presse). Pożąda władzy ten, który jej nie ma, a chce ją za wszelką cenę zdobyć. Skoro sondaże nie dają opozycji szans na zdobycie jej drogą demokratyczną – to trzeba to zrobić inaczej. Nie dopuścić do wyborów aż do momentu takiego rozchwiania państwa, zaszkodzenia społeczeństwu, że możliwy stanie się bunt przeciwko stworzonemu w ten sposób chaosowi: bunt, w którym władzę dostaną wreszcie „właściwi ludzie” i stojący nad nimi liberalny „nadczłowiek”. To jest właśnie gra „twardego rdzenia” obecnej opozycji, którego rzecznikiem, a właściwie najważniejszym natchnieniem i otuchą zarazem jest dzisiejszy szef Europejskiej Partii Ludowej, Donald Tusk i jego dyszące nieskrywaną już nienawiścią tweety.
Ile jeszcze będzie ofiar na tej drodze? Nie wiem. Wiem, że jak najbardziej świadomie, na zimno skalkulowaną przez Tuska, najnowszą ofiarą okazała się Małgorzata Kidawa-Błońska. Od początku jej kampanii widać było z jego wypowiedzi, że traktuje jej kandydaturę jak zająca w wyścigu, który wygrać ma ktoś inny. Wskazywał Tusk, że może to być pan Hołownia albo przewodniczący Kosiniak-Kamysz. Czy jednak nie chodzi o powrót do prawdziwej władzy samego autora sloganu o „polskości jako nienormalności”? Czy ostatecznie nie chodzi o możliwość wywarcia wreszcie upragnionej zemsty na tych, którzy od tej władzy dwukrotnie go odsunęli? I zemsty na tej „nienormalnej” Polsce, która ogranicza możliwości ideowego liberała, wiernego tylko sobie i swojej woli mocy?
Felieton ukazał się w 19/2020 numerze tygodnika „Sieci”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/499454-nienasycenie-czyli-rzecz-o-tusku
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.