Od kilku lat oglądam takie debaty, bo muszę. Uważam wręcz, że nie powinny nazywać się debatami, lecz występami kandydatów. W dodatku w 95 proc. można przewidzieć ich przebieg i zachowanie poszczególnych jej uczestników. I tak było tym razem. A żeby groteskę spotęgować, zaraz po debacie dowiedzieliśmy się, że była ona pierwszą, a jednocześnie pożegnalnym akcentem tej kampanii.
Niepoważny Biedroń, rzeczowy Bosak
Odnotujmy jednak krótko, co w tym dziwnym starciu zobaczyliśmy. Na początek miejmy za sobą postacie kabaretowe. Odniesienie do Pawła Tanajny czy Stanisława Żółtka ograniczę do wyrażenia podziwu dla zebrania przez nich 100 tys. podpisów poparcia. To duża rzecz. Gratulacje!
Mirosławowi Piotrowskiemu sugerowałbym następną kampanię (czyli rozpoczynającą się lada dzień) oprzeć o coś więcej niż wielokrotne przypominanie, że poprzednio głosował na Andrzeja Dudę.
Robert Biedroń ma o czym myśleć. Był największym zawodem tego show. Do elektoratu SLD mrugnął już w pierwszym zdaniu postulując budowanie mostów ze Wschodem. Kandydat dużej formacji nie może mówić „jeśli zostanę prezydentem”, bo to pokazuje, że sam w swoją prezydenturę nie wierzy. Wydaje mi się, że Adrian Zandberg takich błędów by nie popełnił. A na pewno nie okazałby się tak miałki i niepoważny jak Biedroń, który stwierdził, że (cytuję z pamięci) „gdy pan prezydent z Macierewiczem bawią się ołowianymi żołnierzykami w armię, ludzie mówią, że prawdziwym problemem jest susza, pandemia i kryzys gospodarczy” oraz, że „nie potrzebujemy F35, bo one nie ugaszą pożarów w Biebrzy, bo one nie zestrzelą koronawirusa”. Do kogo to było adresowane? Nawet gimnazjaliści by go wyśmiali. Szef Wiosny wciąż jest politykiem mocno niedojrzałym.
Marek Jakubiak zaczął mocno. Wskazanie na Budapeszt jako cel pierwszej wizyty było zaskakujące (podobne plany miałby Krzysztof Bosak), a wyrażenie chęci jechania do Brukseli, by „powiedzieć naszym europosłom, że żaden orzeł do własnego gniazda nie robi” balansowało może na granicy dobrego smaku, ale jej nie przekroczyło, było potrzebne i dobrze, że wybrzmiało. Później było już jak u Jakubiaka – w większości trafne diagnozy (jak te dotyczące bezpieczeństwa, boleśnie punktujące rządy PO-PSL), z którymi nie on – przynajmniej w najbliższym czasie – będzie się politycznie mierzył.
Krzysztof Bosak pokazał to, co zwykle prezentuje w medialnych starciach – dobre przygotowanie, merytoryczne odpowiedzi na wszystkie pytania, wiedzę (choć zdecydowanie przesadził oceniając tempo polskiego wzrostu gospodarczego jako średnie), elastyczność i umiejętność sprawnego, rzeczowego odnoszenia się do tego, co mówią przeciwnicy. Znów zyskał. Paradoksalnie jego największą słabością jest jego zaplecze, bo to polityk, który odstaje in plus od swojego środowiska. Osobiście mocno liczę na to, że takie stanowiska jak Bosaka będą jednymi z głośniejszych w zbliżającej się w czerwcu (a więc w kluczowym momencie kampanii) dyskusji o europejskim „zielonym ładzie”.
Rozpacz Kidawy, stalowe nerwy Hołowni
Małgorzata Kidawa-Błońska. Przede wszystkim nie skompromitowała się po raz kolejny. Tyle że znów nie miała Polakom nic ciekawego do powiedzenia. Te same co zawsze slogany, okrągłe zdania o zaufaniu, solidarności, potrzebie rozmowy, z których nic nie wynika. Wypowiedziała dziesiątki tak boleśnie pustych zdań jak to: „Nie będzie bezpieczeństwa militarnego ani energetycznego, jeśli Polacy nie będą się czuć bezpieczni i nie będą ze sobą rozmawiać”. Osobliwą jest też jej taktyka powtarzania, jak to Zjednoczona Prawica nie przygotowała się na epidemię, podczas gdy z rankingów poparcia, zaufania, prognoz gospodarczych oraz europejskich statystyk epidemicznych wynika coś dokładnie odwrotnego. Zaś zdanie: „wygrałam z Jarosławem Kaczyńskim w Warszawie, tak samo wygramy z PiS-em w całej Polsce” było już aktem rozpaczy i dowodem, że niczego nie rozumie z polityki, ani nawet nie wie, w jakich wyborach startuje.
Władysław Kosiniak-Kamysz drobiazgowo realizuje swój polityczny plan. Po zmarginalizowaniu Małgorzaty Kidawy-Błońskiej trwa jego wojna z Andrzejem Dudą. Zaczyna wyglądać wręcz na obsesję, czego ostatecznym dowodem był wyciągnięty wielki długopis i uciekanie się do fake newsów (zarzucenie rządzącym, że chcą dać możliwość zwalniania pracowników poprzez e-mail). Pozycjonuje się jako główny rywal prezydenta, ale przynajmniej jako jeden z trzech kandydatów wciąż wierzy, że może te wybory wygrać. Tylko jakby nie zauważał, że jest już spychany przez Szymona Hołownię. Wciąż jest w swoim tygrysim świecie, w którym jedną łapą przestępuje próg pałacu prezydenckiego. Za szybko panie prezesie. Za szybko. Niepokojące jest też to, z jaką lekkością podchodzi do podwyższenia przez samego siebie wieku emerytalnego – już robi to z uśmiechem, lekceważąco. Widać, że nie zdaje sobie sprawy, jak wielki jest to problem w jego politycznym CV. No i można się zastanawiać, dlaczego z tymi rzekomo doskonałymi projektami czeka aż zamieszka w pałacu. Dlaczego zabrakło mu tej mądrości, gdy przez cztery lata był ministrem? I dlaczego wtedy nie pomstował na „ramy ustrojowe, w których rządy autorytarne mogą się szerzyć”, lecz uważał je za świętość i maszerował w ich obronie?
A co do Hołowni, to duży plus za to, że utrzymał nerwy na wodzy. Ani na nikogo nie nakrzyczał, ani się nie rozpłakał, ani nie wyszedł ze studia. To już sukces. Został dobrze przygotowany do tej debaty, trafił mu się niezły żart (zapowiedź zwoływania co kwartał Rady Bezpieczeństwa Narodowego, którą miałby „poszerzyć o byłych prezydentów, zapraszając choćby prezydenta Andrzeja Dudę”) i kilka ciekawych propozycji (m.in. uczynienie z BBN „nowoczesnego centrum bezpieczeństwa Polaków” - enigmatyczne, ale interesująco brzmiące). Do tego postawił mocny akcent na koniec, zadając Małgorzacie Kidawie-Błońskiej cios w samo serce poprzez apel o poparcie do chcących zbojkotować wybory.
Prezydent - dlaczego miał najłatwiej i najtrudniej
Andrzej Duda zaś gra w nieco innej lidze niż pozostali kandydaci. Z jednej strony miał zadanie najtrudniejsze ze wszystkich. Bo otrzymywał kuksańce od każdego z oponentów, ale nie wdał się z nimi w niepotrzebne utarczki słowne. A także dlatego, że musiał jednocześnie pozostać w roli polityka, którego każde słowo w czasie pandemii i rozkręcającego się kryzysu ekonomicznego jest wyjątkowo uważnie słuchane. Na tym polu dobrze wypadł, uspokajając widzów, wykonał prezydenckie zadanie. Z drugiej strony, miał łatwiej od pozostałych, bo mógł chwalić się ostatnimi pięcioma laty – a jest czym (z wyjątkiem pomocy dla frankowiczów, co akurat celnie punktowali przeciwnicy) – oraz podkreślać, jak ważna dla Polski (zwłaszcza pod kątem gospodarczym w najbliższych miesiącach) jest współpraca głowy państwa z rządem i większością sejmową, a ten atut ma tylko on. Generalnie utrzymał format prezydencki. O to chodziło. Zadanie wykonane.
Ta debata pokazała, że w kończącej się właśnie kampanii i startującej kolejnej liczyć się będzie trzech kandydatów – ostatnich z wymienionych. Czy do tego grona dołączy ktoś jeszcze? Czy Małgorzata Kidawa-Błońska zdecyduje się kontynuować straceńczą misję, by udowodnić, że w „prawdziwej kampanii” da sobie radę? Trochę jej współczuję, a trochę nie mogę się doczekać zakończenia tej opowieści o tym, jak w kilka tygodni zdegradować dwie dekady swojej obecności w polityce.
Otworzył nam się nowy polityczny rozdział. Dla kogo to dobra informacja? Na pewno dla wszystkich poza Andrzejem Dudą, choć to on wciąż będzie największym faworytem prezydenckiego wyścigu.
W związku z problemami z dystrybucją drukowanej wersji tygodnika „Sieci” (zamykane punkty sprzedaży, ograniczona mobilność społeczna) zwracamy się do państwa z uprzejmą prośbą o wsparcie i zakup prenumeraty elektronicznej - teraz w wyjątkowo korzystnej cenie! Z góry dziękujemy!
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/499092-kosiniak-z-obsesja-kidawa-na-oparach-holownia-bez-lez