Jest zagadką, dlaczego przy głębi mądrości Stasiuka i jemu podobnych „krajem rządzą w większości ludzie powyciągani z jakiejś nicości?”.
Będzie o Andrzeju Stasiuku, ale najpierw coś ogólniejszego, do czego przypadek tego pisarza wręcz prowokuje. Dlaczego wielu artystów ma klapki na oczach, mając jednocześnie bardzo szerokie spojrzenie? Dlaczego w jednych sprawach są nonkonformistami, a w innych okropnymi oportunistami? Wszystko wskazuje na to, że to przez politykę. Sztuka poszerza ich spojrzenie, bo ją rozumieją, a polityka zawęża, czasem do zawstydzająco wąskiej szparki, bo nic z niej nie rozumieją. Albo pojmują ją na poziomie, na którym wyłącza się ich cały aparat poznawczy i wrażliwość.
Polityka robi z artystów albo młotkowych, albo wyjątkowo trywialnych obserwatorów, albo ignorantów. A to przez intelektualne lenistwo. Gdy tworzą, starają się uczyć, poznawać, rozumieć, interpretować. Gdy mówią o polityce, żadne procesy poznawcze nie zachodzą. Najczęściej chcą sobie po prostu na politykę rzygnąć, a właściwie nie na politykę, tylko na polityków, których nie lubią. A torsje są bezrefleksyjne, bo to fizjologiczny odruch. Jakich by politycznie podjaranych artystów nie wymieniać, mamy jedną płaszczyznę – wymiotną. Albo skatologiczną. W najlepszym wypadku mamy to, co najlepiej wychodzi aktorom, czyli zlewozmywakową psychoanalizę.
Andrzej Stasiuk, oczywiście w „Gazecie Wyborczej”, kiedy mówi o polityce, najczęściej stosuje zlewozmywakową psychoanalizę. Z elementami skatologii i turpizmu. A choć sprawia wrażenie emetofoba, jednak mu się ulewa. Mimo niewątpliwej bystrości, w sprawie polityki, a szczególnie polityki obecnie rządzących, Stasiuk wie naocznie (w rozumieniu fenomenologii Edmunda Husserla) jak jest, więc niczego nie musi poznawać, a tym bardziej się uczyć. Jest zatem pewien, że „za decyzją o wyborach nie stoi ani humanitaryzm, ani racjonalizm, tylko żądza władzy pewnego kolesia. Przy jego mentalu psychopatycznym nie bierze się jeńców”. Polityka jest prosta, jak widok z okna w Stasiukowym Wołowcu: wszystko tłumaczy „żądza władzy psychopatycznego kolesia”. I on nawet nie uprawia polityki: „Jaka polityka? Przecież ten facet, gdyby trzeba było zostać komunistą, by zdobyć władzę, zostałby komunistą. Idea jest tylko narzędziem zemsty”. Zlewozmywakowa psychoanaliza to jest jednak narzędzie godne mistrza. Ciach i wszystko jasne.
Sam „koleś” to za mało, żeby rządzić, potrzebne jest jeszcze mięso wyborcze. Stasiuk przy zlewozmywaku rozpracował je „w try miga” – jak mawiał oksfordzki ekonomista Nikodem Dyzma: „Elektorat tego sprytnego miglanca pójdzie na wybory, a wiadomo, że to są ludzie przede wszystkim starsi i pewnie mniej racjonalni. Bo jego trzeba chyba kochać ślepą miłością, żeby własny los w jego ręce złożyć. Pójdą i mogą za te wybory zapłacić cenę życia”. Mięso, jak to mięso, nie ma ani świadomości, ani wyższych uczuć, ani nawet instynktu samozachowawczego. Pójdzie na rzeź, na wezwanie „miglanca”. I wybierze tego, kto „nie jest silną osobowością”, więc „wykończy go ta pustka polityczna, która się dookoła niego będzie tworzyła w skali krajowej i europejskiej”.
Jak już Stasiuk w kilku prostych żołnierskich ruchach rozpracował i „kolesia-miglanca”, i jego narzędzie, przeszedł do historiozoficznych uogólnień (nadal trzymając się zlewozmywaka). Oto „spiętrzenia absurdu, głupoty i zła są ogromne, a zachowanie świata w symetrii i równowadze wymaga gwałtownego rozładowania. Nie można wzniecić aż tylu złych uczuć, rozkręcić tyle chaosu dookoła siebie i w jakiś sposób za to nie zapłacić. Historia dowodzi, że w większości przypadków szaleńcy, którzy się na taki zamęt porywają, płacą za swoje czyny”. Czyli nawet jak ci dobrzy nic nie umieją w polityce („na opozycję nie liczę, opozycja tego nie potrafi”), ci źli prędzej czy później sami się wykończą.
W swej błyskotliwej, ejdetycznej analizie (nadal jesteśmy przy Husserlu) Andrzej Stasiuk znajduje pocieszenie: „Czas pracuje na naszą korzyść. Im gorzej, tym gorzej dla nich. Nie dla nas. Będziemy płacić cenę ich szaleństw, ale dla nich najwyższą ceną, której nie mogą sobie wyobrazić, jest utrata władzy. Bo oni nie mają nic poza władzą. W większości to są nieudacznicy, niczego sensownego w życiu nie zrobili i nie zrobią”. Znowu ciach i znakomity przykład ejdetycznej redukcji. I zaraz potem ukojenie z upojeniem, że jest się mędrcem pośród morza głupców (wciąż trzymając się krawędzi zlewozmywaka). Bo przecież „oni nie potrafią złożyć po polsku poprawnie zdania, a język jest odbiciem umysłu i stanu duszy”.
Jest wielką zagadką, dlaczego przy głębi mądrości Stasiuka i jemu podobnych „krajem rządzą w większości ludzie powyciągani z jakiejś nicości?”. Mało tego, oni wiedzą, że są z nicości, „dlatego są pełni niechęci, nienawiści. I wiedzą, że nie uda im się zatrzymać władzy, bo nie da się zbudować świata wartości z niczego. Ze złych emocji albo z potrzeby władzy. To się rozsypie”. Stasiuk ma wyłącznie dobre emocje, więc musi go wyręczyć prowadząca rozmowę Dorota Wodecka. I podpuszcza dobrego człowieka Stasiuka: „Odważy się pan powiedzieć, że czeka na śmierć satrapy?”. I tu dobry człowiek pokazuje swoją szlachetność: „raczej na demencję albo skakanie sobie do gardeł, jak ten korab zacznie tonąć”. Łaskawca.
Zło trzeba oswoić sprowadzeniem go do kieszonkowych rozmiarów. Ale skoro satrapa „to satrapuś, który zbudował fikcyjną rzeczywistość i w niej funkcjonuje”, dlaczego opozycja nie potrafi, a Stasiuk ich skutecznie nie poinstruuje?. Skoro „jest własną halucynacją” i „wmówił czterdziestu paru procentom, że halucynacja to jest rzeczywistość”, dlaczego wyposażony w potężną aparaturę zlewozmywakowej psychoanalizy mędrzec z Wołowca nie może nic na to poradzić? Ano nie może, bo ci z halucynacji nie tylko zostali „omamieni”, ale jeszcze „przekupieni totalnie”.
Mimo halucynacji nie trzeba gasić ducha, a nawet nie trzeba nic robić: „skończą się pieniądze, to ludzie wyjdą na ulice”. Skoro bowiem „ten naród potrafił wychodzić na ulice za komuny, kiedy wiedział, że to nie jego państwo, to tym bardziej wyjdzie teraz, kiedy wie, że to jego kraj i nie można go sobie pozwolić zabrać”. Dlatego „część wyjdzie ze złudzeniami, że wychodzi walczyć o przywracanie demokracji, ale większością będą ci, którzy się wkurwią, bo nie będzie kiełbasy, do której się przyzwyczaili. Bo skończy się kasa, z 500 się zrobi 200 bez względu na to, ile by pieniędzy nadrukowali”. Ale po co mają wychodzić, jak i tak wszystko rąbnie? Może dla towarzystwa, gdyż Stasiuk też wyjdzie, „bo to jest cudowna adrenalina”. A wydawało się, że nawet bez wyjścia na ulicę cały czas jest na haju, a tu taka niespodzianka.
Po załatwieniu polskich spraw przy pomocy zlewozmywakowej psychoanalizy Andrzej Stasiuk dopiero dał historiozoficznie do pieca. Tak, że mogą się schować Hegel, Schelling, Fichte, Vico, de Condorcet, Carlyle, Spengler, Renan, Toynbee czy Koneczny. Oto „mówimy o powrocie do przeszłości, do historyzmu, a jednocześnie odrzucamy teraźniejszość i przyszłość. Że to nigdy nie może się spotkać. To jest bolesne. Dałoby się z tego narodu ulepić coś interesującego i skutecznego, gdyby tak samo żył w przeszłości jak w teraźniejszości i przyszłości. Wtedy nabrałby jakiejś krzepy jak narody, które są sku…kie, a jednocześnie wspaniałe. Bo każdy naród jest sku…ski i wspaniały zarazem, tylko trzeba się do tego przyznać”. I wszystko jasne: nie chcemy się przyznać do „sku…ści” i stąd wszystkie problemy. Bo oczywiście Niemcy, Rosjanie, Francuzi, Włosi, Hiszpanie czy Austriacy do tego się przyznali i od razu wszystko im się układa.
Skoro Polacy nie chcą uznać swojej „sku…ści”, Andrzej Stasiuk musi ich czasem prowokować. Jak w centrum kultury „Sokół” w Nowym Sączu: „Było nas w tym Sokole z 15 osób w sali wypełnionej po brzegi i takiego iskrzenia nienawiści, niechęci i chęci mordu ze strony głównie facetów, w większości 50-, 60-letnich, nie widziałem nigdy. To był elektorat Kuchcińskiego. Moją żonę popchnęli za to, że miała kartkę z hasłem nieobraźliwym, dosyć prostym. To było niesamowite, bo mówiliśmy rzeczy niepopularne w ich środowisku, ale nie obraźliwe, może poza moimi okrzykami, że będziesz siedział”. Tak sobie poszedł Stasiuk na spotkanie i sprawdzał potencjał „sku…ści”.
Na koniec psychoanalityk i historiozof z Wołowca uderzył w tony liryczne. Mimo udręk, cierpień i zawodów chciałby jednakowoż żyć w Polsce z jej „fluktuacją nastrojów, labilnością emocjonalną, nieprzewidywalnością, nieustanną szarpaniną między Wschodem a Zachodem, między Ruskimi a Niemcami, między bohaterstwem, romantyzmem a pozytywizmem”. Stasiuk wspaniałomyślnie „Polskę bierze w całości”. Nie wykrawa z niej „jakichś ochłapów mięcha zaśmierdłego, wykopanego, przeszłościowego i nie odrzuca”. No, ale w części swej psychoanalitycznej i historiozoficznej analizy jednak coś odrzuca. Może to jednak tylko czepianie się, bo przecież dziś modne jest wielokrotne zaprzeczanie sobie. No, chyba że Andrzej Stasiuk nigdy nie słyszał o Małgorzacie Kidawie-Błońskiej i nigdy jej nie słuchał. Ale to niemożliwe, skoro to ta sama formacja ideowa i intelektualna.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/498657-gdyby-polacy-przyznali-sie-ze-sa-nie-tylko-wspaniali