Nie tak ma wyglądać niemiecko-polska przyjaźń, narzeka Eckhard Heuser, szef Związku Przemysłu Mleczarskiego (MIV), Działania „polskiego rządu narodowego” są „rozczarowujące i uderzają w rynek wewnętrzny”, bo także „w wiele niemieckich mleczarni z siedzibami w Polsce”…
Można drwić z niemieckiego samochwalstwa i arogancji, że wszystko to, co niemieckie jest „naj”: najsolidniejsze, najpewniejsze, najwyższe, najszybsze, najmocniejsze, najgłębsze, najdokładniejsze, naj…, naj… - bo jest „made in Germany”. I można wyszydzać tę tak promowaną przez nich samych „deutsche Qualität” do woli, ale jedno jest niepodważalne: nikt na świecie nie potrafi tak zadbać o auto- i kryptoreklamę, a także o własne interesy jak Niemcy, czyli ci najbardziej odpowiedzialni, najbardziej niezawodni i najbardziej perfekcyjni w wszystkim, co robią, ma się rozumieć… Nawet demokracji świat się powinien od nich uczyć, choć ta (wraz z federalistyczną strukturą państwa) została im narzucona siłą, po klęsce w wyniku rozpętanej przez nich, najbardziej zbrodniczej, drugiej wojny światowej.
Początek trwającej do dziś w różnych formach, narodowej kampanii o niemiecki wizerunek ze stemplem „naj…” ma nawet konkretną datę. Była nią Światowa Wystawa w Filadelfii, w 1876r., po której niemiecki konstruktor maszyn Franz Reuleaux podsumował, że eksponowane tam, niemieckie towary to „najgorsza tandeta”. Mało kto wie, że sygnaturę „made in Germany” wprowadzili mocą ustawy (Merchandise Marks Act) parlamentarzyści Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii, aby chronić swój rynek przed zalewem kiepskiej jakości niemieckich podróbek porcelany słynnej manufaktury Wedgwood i innych. Z czasem tą obowiązkową sygnaturą objęto wszystkie niemieckie wyroby. Niemieccy fabrykanci podjęli walkę z tym stygmatem i, co trzeba przyznać, zdołali przekuć go w synonim nowoczesności i dobrej jakości.
Ale to historia, jak jest, długo by mówić. Niemcy dokładają starań, by jakościowa wizytówka „made in Germany” była wciąż aktualna, choć po prawdzie to już pusty slogan. Przykłady? Bitte sehr, kilka pierwszych z brzegu, ponieważ można nimi wypełnić opasłe tomy. Tuż przed zjednoczeniem Niemiec, w które politycy niemieccy nie wierzyli, podjęli uchwałę pod obiegową nazwą „koniec prowizorki” („Ende des Provisoriums”), o budowie wielkiego kompleksu parlamentarno-rządowego nad Renem. Do tej pory Bundestag obradował w Bonn w adaptowanym budynku starej wodociągowni. Uchwała była niejako przypieczętowaniem stanu faktycznego, istnienia dwóch państw niemieckich. Podczas inauguracji obrad w nowej siedzibie parlamentu wykonane przez Siemensa nagłośnienie sali tak strasznie charczało i gwizdało, że przewodnicząca Rita Süssmuth poprosiła uczestników i obserwatorów tego uroczystego posiedzenia, aby wrócili do… wodociągowni. Nowy obiekt oddano do użytku już bez fety dopiero po kilku miesiącach, ponieważ niezbędna była wymiana całej instalacji nagłośnieniowej za ciężkie miliony… Nie inaczej było z kolońską Filharmonią, gdzie do dziś wszystko gra, prócz akustyki, zaś aktualnym przykładem niemieckiego brakoróbstwa jest priorytetowa inwestycja - budowa lotniska w Berlinie. Skala zaniedbań jest tak wielka, że co kilka lat przekładano terminy otwarcia, toczą się procesy, spadają głowy, koszty wzrosły kilkakrotnie do ponad 7 miliardów euro. Podobno obiekt ten ma być przekazany do użytku z… dziesięcioletnim już opóźnieniem na jesieni bieżącego roku. Nawet tak przychylna Niemcom „Gazeta Wyborcza” określiła wczoraj tę budowę, jako „symbol inwestycyjnego blamażu”.
Tego rodzaju „symbole” to nie są jednostkowe wpadki, ich zbiorcza lista byłaby wręcz tasiemcowa, że skażone wirusem HIV konserwy krwi, czy mercedesy przewracające się na zakrętach, czy rezygnację z wyposażenia niektórych modeli tej marki w nową generację silników z powodu ich awaryjności, czy aferę z fałszowaniem przez niemieckie koncerny samochodowe emisji spalin, czy gigantyczną aferę łapówkarską w tej branży, czy liczne skandale w przemyśle spożywczym, jak stosowanie niedozwolonej karmy i antybiotyków na fermach, zakazanych nawozów i środków ochrony roślin przez rolników, hodowców bydła, nierogacizny i drobiu, szpikowanie wodą wyrobów wędliniarskich i przetwarzanie na przemysłową skalę zepsutego mięsa, czy tak drastyczną „wpadkę” jak eksport mleka sojowego dla niemowląt przez firmę Humana Milchunion z Herford, które spowodowało śmierć izraelskich niemowląt - dziennik „Haaretz” posądził nawet Niemców o „zamach na naród żydowski” (szefowie Humany przyznali się do „zaniedbań” i otoczyli opieką poszkodowane rodziny).
Wystarczy tych przykładów, które mogłyby raczej świadczyć o niemieckiej bylejakości. Niemcy, obok Chin mistrzowie świata w eksporcie, zdają sobie sprawę ze znaczenia dobrego wizerunku i strat, jakie mogłaby przynieść jego utrata w zbiorowej percepcji poza granicami, i z żelazną konsekwencją podtrzymują stereotyp o „deutsche Qualität”. Trudno się dziwić. Image buduje się latami i jest to proces ciągły. Źle się dzieje, jeśli odbywa się to kosztem innych. Na tym obszarze toczy się wręcz wojna, od jej miękkich form propagandowych, do bezpardonowej walki politycznej. Miękkie formy, to wbijanie światowej klienteli w mózgi, że nawet jeśli wyroby „made in Germany” produkowane są poza RFN, to i tak odpowiadają „niemieckiej jakości”. Przykłady? Bitte sehr: mimo, że już od lat obowiązuje we wspólnocie zasada sygnowania towarów napisem „made in EU”, niemieccy wytwórcy i dystrybutorzy stosują różnorakie zamienniki, jak np. „designer in Germany”, „designed and developed in Germany”, „engineered in Germany”, „made by Mercedes”, czy „made by BMW” itp. - nieustanną autopromocję dosłownie i w przenośni. Włoskie części z zakładów odlewniczych dla niemieckich samochodów i nie tylko reklamuje slogan: „Deutsche Qualität made in Italy”… - bo jaka jest ta włoska jakość, każdy wie, taka jak ich auta; skrót „Fiat” po propagandowej obróbce to: „Fehler in allen Teilen” / „błąd w każdej części”. Niby żart… Jeśli polscy piłkarze reklamują ople produkowane w naszym kraju, to jako „niemiecką jakość prosto z Polski”. Czy ktoś się obrazi? Albo: „Niemiecka jakość, polskie ceny”… - jakby do Niemiec należał jakiś patent na najwyższe standardy, a inni co najwyżej silą się na nieudolne naśladownictwo, a jeśli do zaakceptowania, to tylko pod niemieckim nadzorem. Nawet takie towary jak kiełbasa krakowska (Krakauer Wurst), opatrywana jest w Niemczech informacją: „Wyprodukowana według starej tradycji niemieckich masarzy”. Afery sobie, jak te w kurzych fermach, a propaganda sobie: „Niemieckie jaja śniadaniowe - budujemy zaufanie i bezpieczeństwo, które smakuje”, reklamuje jedna z niemieckich sieci handlowych, zachwalająca „niemiecke standardy jakości”.
Pominę fakt, o czym pisałem wielokrotnie, że mimo ustawy o ochronie języka polskiego polskie rządy wciąż nie reagują na masowo sprzedawane przez różnorakie sieci handlowe w naszym kraju artykułów z niemieckimi nazwami, opatrzonych pro forma maczkiem dopisaną informacją po polsku, nierzadko z błędami. Gdyby Francuzi zobaczyli u siebie w sklepach „Taschentücher” (chusteczki), jak w polskiej sieci Rossmanna, niemieccy eksporterzy mogliby od razu zwinąć interesy. U nas widać nikomu nie przeszkadza lekceważenie polskich konsumentów i sprzedaż np. „Ziegenkäse” (ser kozi), „Saure Gurken” (kwaszone ogórki), czy „Toilettenpapier”, przecież każdy wie do czego służy… Ustawa jest, tylko nie ma komu jej wyegzekwować.
Niemcy dbaja o swe interesy i nie dadzą sobie napluc w kasze. My, po wielkiej wyprzedaży niemalże wszystkiego, z wódką włącznie, dopiero sie tego uczymy, dopiero wkraczamy na tę ścieżkę „wojenną”. Zaodrzańskie media dostrzegły nagle czym to pachnie i zaatakowały „Polski patriotyzm żywnościowy” - jak zatytułował wczorajszą publikację dziennik „Die Welt”. Chodzi o to, że ten, co podkreślono w tym sążnistym tekście niemal w każdym akapicie, „narodowy rząd PiS” promuje wyroby polskich rolników i wytwórców, a teraz nawet stawia pod pręgierzem importerów mleka oraz produktów mlecznych.
„Nie tak ma wyglądać niemiecko-polska przyjaźń”, narzeka Eckhard Heuser, szef Związku Przemysłu Mleczarskiego (MIV). Działania „polskiego rządu narodowego” są „rozczarowujące i uderzają w rynek wewnętrzny”, bo nie tylko w niemieckich eksporterów lecz także w „wiele niemieckich mleczarni z siedzibami w Polsce”… Niemieccy producenci „pokładają całą nadzieję w minister rolnictwa Julii Klöckner i ministrze spraw zagranicznych Heiko Maas’ie”, mówi Heuser i pisze „Die Welt”. Przy okazji ostrzega, że ten „polski patriotyzm gospodarczy” może wkrótce objąć przemysł mięsny i inne sektory…
No, zgrozą wieje, 40 milionów konsumentów w Polsce - jest o co walczyć. Nic to, że w tym samym czasie niemieccy politycy i media rozkręciły głośną kampanię, w której wzywają rodaków, aby w dobie koronawirusowej pandemii kupowali wyroby rodzimych producentów - co wolno wojewodzie… I tu jakże wypróbowana strategia niszczenia zagrożeń w zarodku:
-
po pierwsze, należy wesprzeć mleczarzy w Polsce, którzy „zwrócili się w otwartym liście bezpośrednio do ministra rolnictwa Jana Krzysztofa Ardanowskiego”, a także pomóc również wymienionemu przez „Die Welt” Marcinowi Hydzikowi, prezesowi Związku Polskich Przetwórców Mleka, który dostrzegł to „antagonizowanie” przez polskiego ministra
-
po drugie, trzeba uświadomić Litwinom, Czechom, Słowakom, Holendrom i innym, że działania tego „narodowego rządu PiS” mogą uderzyć w ich producentów, na co zwracają uwagę autorzy niemieckiego dziennika
-
po trzecie, należy włączyć w sprawę Brukselę - „Komisja Europejska wie, że polskie urzędy opublikowały listę firm importujących mleko do Polski”, przytacza „Die Welt” jakiegoś anonimowego rzecznika komisji i cytuje sugestywnie jakoby jego zapowiedź, że „jeśli wpłynie do KE powiadomienie, będzie odpowiednia reakcja”
Skarga do KE na „narodowy rząd PiS”, który „łamie zasady o wolnym handlu” już została wysłana. Jest też i gazetowa rada dla Komisji, jak powinna zareagować: działanie Polski koliduje z artykułem 34 traktatu (AEUV), i jest porównywalne z irlandzkim z 1982 roku. Pominę fakt, że UE istnieje dopiero od 1993 roku, na mocy Traktatu z Maastricht, ale mniejsza z tym. „Wtedy w Irlandii podjęto potępioną w Europie kampanię ze sloganem: >>Kupuj irlandzkie<<”, więc - „według niemieckiego ministerstwa rolnictwa Komisja Europejska, jako strażnik traktatów, musi wdrożyć konieczne kroki” przeciw Polsce, kwituje „Die Welt”.
I znów, nic to, że równolegle producent elektroniki Loewe gra oficjalnie na nucie niemieckiego patriotyzmu gospodarczego i ogłasza wszem wobec uruchomienie fabryki w Kronach - „Nowe kierownictwo stawia przy tym na marketingowe jądro hasła „Made in Germany”, bezkompromisowej jakości, nowej kategorii produkcji w strategicznych obszarach wzrostu” - ogłasza z domą portal LifePR.de.
Że powtórzę: „Nie tak ma wyglądać niemiecko-polska przyjaźń”, pomstuje szef zaodrzańskiego związku mleczarzy. Zasady, na jakich ma się opierać ta „przyjaźń” są jasne. Gdyby ktoś tego jeszcze nie pojął: wedle parytetów „deutsche Qualität” i… „polnischer Ramsch” / „polski bubel” pod postacią narodowego rządu PiS, który tak bruździ i miesza w sprzedawanej w Lidlu, ma się rozumieć, najpyszniejszej „Gemüsesuppe”…
W związku z problemami z dystrybucją drukowanej wersji tygodnika „Sieci” (zamykane punkty sprzedaży, ograniczona mobilność społeczna) zwracamy się do państwa z uprzejmą prośbą o wsparcie i zakup prenumeraty elektronicznej - teraz w wyjątkowo korzystnej cenie! Z góry dziękujemy!
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/498177-patriotyzm-gospodarczy-made-in-germany