Jeśli Zjednoczona Prawica zdoła przegłosować ustawę o wyborach korespondencyjnych, która na początku maja wróci z Senatu, sytuacja jest prosta: wybory odbędą się albo 10 maja, albo 17, albo 23-go. Zapewne najlepiej byłoby to zrobić w terminie zarządzonym już wcześniej, ale sprawy techniczne mogą wymusić przesunięcie głosowania o tydzień lub dwa.
Pytanie jednak, co jeśli ustawa nie przejdzie? Jeśli Jarosław Gowin oraz jego kilkuosobowa grupa poselska (przypuszcza się, że lider Porozumienia może w tej sprawie liczyć od 4 do 7 posłów) rzuci koło ratunkowe Platformie Obywatelskiej i zagłosuje przeciw? A jednocześnie nie wejdzie w życie proponowana zmiana konstytucji, przesuwająca wybory o dwa lata?
Wówczas są dwa scenariusze. Albo, mimo wszystko, stan nadzwyczajny, wymuszony obstrukcją opozycji, albo organizacja wyborów 10 maja według starych zasad, a więc z lokalami wyborczymi i głosowaniem osobistym. Bardzo trudne, biorąc pod uwagę brak czasu i sabotaż ze strony samorządowców. Bardzo trudne, ale być może konieczne. Dzisiejsze wybory uzupełniające pokazały, że da się to zrobić, i to w sposób cywilizowany.
Idźmy jednak dalej. Co jednak, jeśli się nie da przeprowadzić głosowania 10 maja, albo będzie miało ono charakter szczątkowy, ewidentnie ułomny? I co, jeśli rząd nie ogłosi stanu nadzwyczajnego? Odpowiedź jest oczywista: wejdziemy w bardzo poważny kryzys konstytucyjny. Andrzej Duda będzie prezydentem do 6 sierpnia, ale później będzie to urząd nieobsadzony. Sytuację będzie musiał wyjaśnić Trybunał Konstytucyjny, który zapewne nakaże rozpisanie nowych wyborów, albo zaleci wyznaczenie nowej daty głosowania w tej samej stawce kandydatów. Teoretycznie głos mógłby zabrać również Sejm, np. jakąś nową nowelą konstytucyjną, ale przy tej postawie opozycji to wątpliwe, pomijając już kwestię, czy Sejm może skorygować sytuację tak złożoną prawnie. Do tego jednak czasu, między 6 sierpnia a zaprzysiężeniem nowego prezydenta, głową państwa będzie marszałek Sejmu.
Dlatego też informacja o planie opozycji, polegającym na wymianie marszałka Sejmu, jest potencjalnie tak znacząca. Oznaczałoby to nie tylko faktyczną utratę sprawczości przez rząd (bez marszałka Sejmu nie da się sprawnie rządzić), ale także mogłoby oznaczać zmianę lokatora w pałacu prezydenckim bez potrzeby przeprowadzania wyborów.
Na ten właśnie wątek zwrócił uwagę Ryszard Makowski:
Tak stało się po tragedii smoleńskiej. Bronisław Komorowski nie tylko przejął obowiązki głowy państwa po śp. Lechu Kaczyńskim, ale także - korzystając z roli głowy państwa - wygrał wybory prezydenckie.
Czy i teraz planowany jest podobny scenariusz? Upór, z jakim i opozycja, i część Zjednoczonej Prawicy blokują plan wyjścia z tej trudnej sytuacji, każe traktować sprawę poważnie.
Przed nami bardzo ciekawy moment. W ciągu najbliższych 10 dni rozstrzygnie się batalia o wielką stawkę. Być może rozstrzygną się losy Polski na ładnych kilka lat. Co ważne, wbrew pokrzykiwaniom opozycji to obóz rządzący ma w ręku najważniejsze karty.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/497547-wazne-po-6-viii-to-marszalek-sejmu-moze-byc-glowa-panstwa