Jak jeszcze kilku „prawicowych publicystów” się obudzi, cały pisowski plan legnie w gruzach.
Najpierw niezawodny Jarosław Kurski, a potem prof. Maciej Kisilowski postanowili w „Gazecie Wyborczej” przeprowadzić w Polsce kontrrewolucję konstytucyjną. Ponoć w odpowiedzi na rewolucję konstytucyjną przeprowadzaną przez PiS, choć jako żywo za rządów PiS nie zmienił się ani jeden artykuł konstytucji z 1997 r. W istocie więc owa kontrrewolucja jest rewolucją, choć nie konstytucyjną, lecz żebraczą. Jarosław Kurski i Maciej Kisilowski żebrzą bowiem o opór wobec zmiany ustroju, którego nikt nie zmienia. Ale prawdziwego rewolucjonistę poznaje się po tym, jakie wymyślone tylko przez siebie problemy rozwiązuje, a nie po tym, jakimi realnymi kwestiami się zajmuje. A im bardziej odlatuje, tym jest większym rewolucjonistą.
Za komuny odlot miał poważne instytucjonalne oparcie – w postaci wielu instytucji i organizacji krzewiących marksizm-leninizm (w sowieckiej Rosji zwany „marlenem”), czyli był to największy i najbardziej zinstytucjonalizowany odlot w dziejach. Za później komuny działała w Warszawie centralna instancja edukacyjna marlenu zwana Akademią Nauk Społecznych. Powstała w 1984 r. (w czasach wszechwładzy Jaruzelskiego i Kiszczaka) z połączenia Wyższej Szkoły Nauk Społecznych przy KC PZPR oraz Instytutu Podstawowych Problemów Marksizmu-Leninizmu (w latach 1978-1980 pracował tam Leszek Balcerowicz). Takie akademie istniały też w innych państwach komuny, bo to zasadniczo wzór sowiecki.
Kiedy komuna formalnie wyzionęła ducha, podobne zadania edukacyjne jak akademie marlenu postanowił realizować George Soros. W tym celu uszczęśliwił Budapeszt (skąd pochodzi) i całą Europę Środkową Uniwersytetem Środkowoeuropejskim. Owa uczelnia miała podjąć w Środkowej Europie dzieło nowego oświecenia. W duchu zrewidowanego marlenu, ale to nic nowego, bo marlen rewizjonistów miał co niemiara, a z tych najbliższych Sorosowi wymienić chyba należy György Lukácsa, Karla Korscha, Maxa Horkheimera, Theodora Adorno, Herberta Marcuse’a, Carla Gruenberga, Friedricha Pollocka, Leo Loewenthala, Juergena Habermasa czy Alfreda Schmidta. Soros uprawiał w Budapeszcie oświeceniowy neomarlen przez prawie 40 lat, ale w końcu nie wytrzymał tego Viktor Orban i przegonił towarzystwo do Wiednia. Częścią tego towarzystwa jest Maciej Kisilowski. A Jarosław Kurski jest wielkim tego towarzystwa sympatykiem (nie takim, jak Adam Michnik, ale zawsze).
Maciej Kisilowski ogłasza swoją kontrrewolucję bez rewolucji nawiązując do apelu Jarosława Kurskiego (z 20 kwietnia 2020 r.), czyli histerycznej żebraniny o opór sędziów. Żebrał prawie-Michnik tymi słowy: „Polska nie musi się stać dyktaturą, jeśli w Sądzie Najwyższym nadal będą zasiadać niezawiśli sędziowie.Polska nie musi się stać dyktaturą, jeśli sędziowie SN spełnią swój moralny i prawny obowiązek.Polska nie musi się stać dyktaturą, jeśli Izba Pracy SN zawiesi powołanych przez Dudę tzw. sędziów Izby Kontroli Nadzwyczajnej oraz Izby Dyscyplinarnej (…). Drodzy Sędziowie, nie poddaje się walki minutę przed gwizdkiem. Ludziom, którzy w obronie Waszej niezawisłości wychodzili na ulice, jesteście winni walkę do końca!”.
Jarosław Kurski był tak bezczelny, że zaczął nawet szantażować świecką świętą z Sądu Najwyższego: „Czy Sąd Najwyższy pod prezesurą Małgorzaty Gersdorf podda się walkowerem i zostawi na lodzie dzielnych prokuratorów i sędziów sądów powszechnych, których szykanuje aparat Ziobry?”. No pasaran! – chciałoby się podpowiedzieć La Pasionarii wśród polskich sędziów. Kisilowski jest formalnie lepiej od prawieMichnika wykształcony (choć recenzentka jego doktoratu prof. Krystyna Pawłowicz nie była zachwycona ani głębią myśli, ani warsztatem), więc sformułował tezy programowe kontrrewolucji bez rewolucji. Wymienił nawet trzy zrealizowane etapy rewolucji, której nie było: „zdobycie władzy”, przeprowadzenie „pożądanych przez siebie zmian” oraz „wygranie kolejnych wyborów”. Te stwierdzenia wydają się tak błyskotliwe i odkrywcze, że szczęka opada.
Wedle Kisilowskiego „ostatnia faza zaczęła się w październiku 2019 r., a jej dopełnieniem będzie ewentualna wygrana Andrzeja Dudy w pocztowych pseudowyborach”. Zapewne pocztowe wybory w USA, z których od dawna można korzystać i których nikt zdrowy na umyśle nie kwestionuje też są pseudowyborami. Ale Kisilowski chyba nie chciał obsobaczać aktualnej ojczyzny George’a Sorosa (choć z tą aktualną ojczyzną to trudno powiedzieć – pewnie to jakiś Oświecenioland). Dalej wychowanek neomarlenu Sorosa odkrywa zbrodnię „zmiany ustroju państwa”.Tacy jak on„robili, co mogli, by te zmiany zatrzymać lub chociażby spowolnić”, ale „dziś te możliwości powoli się wyczerpują - w ręku władzy jest już zbyt dużo przejętych instytucji”.
Tak jak prawieMichnik wzywał sędziów do oporu, tak prawieSoros apeluje, by nie gasić ducha walki. I zablokować dwa kolejne etapy rewolucji (bez rewolucji), zaskakująco nazwane czwartym i piątym. Czwarty polega na tym, żeby poddały się „istotne instytucje, autorytety i pozostający dotychczas w opozycji wpływowi aktorzy społeczni”. Oni za żadną cenę nie mogą„akceptować nowej rzeczywistości ustrojowej”. Gdyż ta „faza jest absolutnie kluczowa: jeśli rewolucjonistom uda się przekonać sędziów, profesorów, polityków, urzędników, dziennikarzy oraz innych aktywnych, świadomych obywateli do zaakceptowania nowego status quo, to po pewnym czasie nie będzie można mówić już o łamaniu konstytucji. Dojdziemy doostatniego etapu rewolucji:konsolidacji nowego porządku konstytucyjnego”. Nowego, choć starego, bo przecież nadal konstytucji nikt nie zmieni, chociaż jakimś cudem wyłoni się „nowy porządek konstytucyjny”. Jak po zamachu majowym albo pod koniec lat 40. XX wieku. Ot, taka dialektyka neomarlenu.
PrawieSoros, podobnie jak prawieMichnik, jednak nie pęka. Żebrze o to, by„wytrwale i głośno odmawiać uznania pisowskich posunięć”, niczym Amerykanie „walczący z chińską aneksją Morza Południowochińskiego”. Ruch oporu w oporze nie powinien „tracić nadziei: i gdy „nie ma już szans na zablokowanie pisowskich działań”, trzeba „skoncentrować się na podkreślaniu, kodyfikowaniu, protestowaniu i wyśmiewaniu nielegalności, niedemokratyczności i nieracjonalności dokonującego się przewrotu”. Wyśmiewanie chyba się Kisilowskiemu udało, tylko ma zły wektor, bo na razie polega na ośmieszaniu się wyśmiewającego. I jeszcze trzeba się budzić. I tu Kisilowski przywołuje „prawicowego publicystę Łukasza Warzechę”, który„obudził się, twierdząc, że ‘tęskni za Trybunałem Konstytucyjnym’. To doskonały przykład tego, jak zmiany, którym wytrwale odmawiamy społecznej ratyfikacji, nie konstytucjonalizują się”. Czyli, jak jeszcze kilku „prawicowych publicystów” się obudzi, cały pisowski plan legnie w gruzach.
Naprawdę fantastyczne są recepty wyznawcy neomarlenu na kontrrewolucję w Polsce. I tylko pozornie mogą się wydawać dziecinne. Rzeczy ważne są proste i tylko wyglądają na infantylne. Trzeba tylko znaleźć kogoś, kto coś zrobi. Intelektualiści typu prawieMichnika i prawieSorosa są od myślenia. I żądania albo żebrania, żeby ktoś coś zrobił. Oni mają zbyt piękne i lśniące szpadle, żeby je głupio wbić w glebę, natrafić na kamień i najważniejszą część wyszczerbić (że nawiążę do „Zwłok metodologicznych” prof. Janusza Sławińskiego). A jak nie znajdzie się nikt do roboty, to społeczeństwo samo będzie sobie winne. Elita nie jest od tego, żeby ryzykować. Taka głupia to już ona nie jest (jak śpiewała Krystyna Zachwatowicz w Piwnicy pod Baranami).
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/496963-prawie-michnik-i-prawie-soros-chca-zrobic-kontrrewolucje