Powód złożenia dymisji podany publicznie przez samego Gowina tak bardzo wygląda na wymyślony w ostatniej chwili pretekst, że w większości analiz nawet nie jest przywoływany. Miałaby nim być niezgoda prezesa PiS na trzymiesięczne vacatio legis dla „ustawy korespondencyjnej”. Niezgoda najzupełniej oczywista, jeśli zważyć, że z perspektywy Jarosława Kaczyńskiego ustawa owa z taką klauzulą utraciłaby przecież wszelki sens, skoro miałaby wchodzić wżycie gdzieś w okolicach końca lipca. Jeśli nawet zostawić na boku ów nie całkiem zborny pretekst, to i tak realne cele, jakie chciał swoją dymisją osiągnąć były już wicepremier, są trudne do zidentyfikowania.
Z pewnością nie uzyskał w ten sposób żadnego wpływu ani na termin, ani na sposób przeprowadzenia wyborów prezydenckich, o co ostatnimi czasy mocno przecież zabiegał. Żadną miarą nie umocnił, a raczej przeciwnie, wyraźnie osłabił wpływ swojej grupy poselskiej na dalszy bieg zdarzeń politycznych w kraju, na dobrą sprawę stawiając nawet pod znakiem zapytania jej dalszą zdolność podmiotowego bytowania na polskiej scenie. A jeśli założyć, że chciał jakoś „ostrzec” czy „przywołać do porządku” samego Kaczyńskiego – tak by ten był na przyszłość mniej despotyczny i bardziej skłonny do kompromisów – to i taki cel nie został przez Gowina osiągnięty. Przeciwnie. Prezes PiS wychodzi z tego zwarcia jak na razie wzmocniony, w aurze polityka, który potrafi bez naginania karku po raz kolejny wywikłać się z poważnej opresji. Dalsza polityczna przyszłość byłego wicepremiera rysuje się zaś mało wyraźnie i raczej niepewnie.
Pułapki projektu konstytucyjnego
Zresztą cała kampania podjęta przez Gowina w kwestii wyborów prezydenckich nie wyglądała ani na składną, ani na przemyślaną. Najpierw wicepremier publicznie podpisał się pod akcją zainicjowaną przez dziennik „Rzeczpospolita”, iżby Sejm konsensualnie wprowadził epizodyczną nowelizację konstytucji wydłużającą kadencję Andrzeja Dudy. Tyle tylko, że owa akcja od początku obarczona była wadą kalendarzową: nieczytający przepisów dziennikarze pomylili sobie wymagane prawem terminy niezbędne dla noweli konstytucyjnej. Potem zaś, w tonie niesłychanie dramatycznym, Gowin przedłożył własny projekt trwałej zmiany ustrojowego modelu i kadencji głowy państwa, odwołując się przy tym do racji najwyższych, do jakich polityk w ogóle może się odwołać: do Boga i historii. Logicznie można by zakładać, iż gdy polityk uderza w tak wysoki dzwon, to musi mieć za sobą dramatyczne, ale i bardzo twarde polityczne realia. Gowin ich nie miał.
Jego projekt wypłynął deus ex machina, nikt o nim wcześniej nie słyszał ani nikt nie zamierzał go na serio popierać, w swej warstwie merytorycznej zaś nigdy nie był w Polsce dyskutowany. Ale co najważniejsze: mało racjonalne było przypuszczenie, że za wspólną z PiS nowelą konstytucyjną może się opowiedzieć opozycja, która przecież od dawna z reguły nienaruszalności konstytucji kwietniowej 1997 r. uczyniła swoją świętość i najważniejszy bastion oporu wobec obecnej władzy. Lekceważąca reakcja Platformy, Lewicy, PSL i nawet Konfederacji nie była zatem trudna do przewidzenia. Choć więc plan Gowina od początku nie miał szans, aby się ziścić, warto mimo wszystko zwrócić uwagę na kryjącą się w nim, bynajmniej niebłahą i kontrowersyjną, myśl ustrojową. Przekształcenie kadencji prezydenckiej w taki sposób, aby trwała ona siedem lat (jak we Francji gen. de Gaulle’a) i była niemożliwa do powtórzenia, umacniałoby polityczną suwerenność głowy państwa, która od pierwszego dnia swego urzędowania nie musiałaby się na serio liczyć ani z premierem, ani z rządem, ani z partią rządzącą, ani wreszcie z nastrojem opinii publicznej. Ta ostatnia właściwość byłaby w tym wszystkim najbardziej pozytywna, uwalniając prezydenta od przymusu schlebiania zbiorowym nastrojom i uczuciom. Gdy idzie jednak o pozostałe skutki takiej hipotetycznej operacji ustrojowej, to byłyby już one bardziej nieoczywiste. Raczej pozytywne w warunkach politycznej kohabitacji pomiędzy prezydentem i rządem, gdyż prezydent miałby znacznie słabszą motywację do zwalczania rządu w roli faktycznego alter ego lidera opozycji (tak jak np. w latach 2000–2001 czynił to Kwaśniewski wobec rządu Buzka). Jednak negatywne, gdy władza nad „dużym” i „małym” pałacem pozostawałaby w rękach tego samego obozu politycznego, gdyż uniezależniona głowa państwa nieuchronnie stawałaby się bardziej skłonna do sypania piasku w szprychy „własnemu” rządowi od pierwszego dnia urzędowania.
Te hipotetyczne pozytywy i negatywy postulowanej przez Gowina noweli ustrojowej wymagały – tak czy owak – namysłu i zważenia przed wystąpieniem z taką inicjatywą, ze świadomością, że tzw. dwugłowa egzekutywa, prowokująca walki prezydenta z rządem i większością parlamentarną, była dotąd jednym z najważniejszych źródeł kiepskiej rządności współczesnego państwa polskiego. Tym razem na taki namysł i zważenie racji nie było ani czasu, ani okazji.
Motyw: personalny konflikt
Wygląda więc na to, że dramatyczny zwrot, jakiego dokonał Jarosław Gowin, nie był pragmatycznie obliczony na osiągnięcie jakichś celów politycznych, stanowił raczej coś w rodzaju uczuciowego protestu wobec sytuacji, której nie był już on w stanie dłużej znosić. Tak również bywa w polityce, że aktorzy na scenie wykonują nawet ostre zwroty naprawdę nie „po coś”, lecz dlatego, że wydaje im się, iż dalej nie może już być tak, jak było dotąd. Oczywiście tu wchodzimy (co analityk musi uczciwie przyznać) w sferę przypuszczeń i niejasności, obarczonych na dodatek ryzykiem kiepskiego „psychologizmu”. Jednak determinacja, z jaką działał w okresie przedświątecznym wicepremier Gowin, pozwala sądzić, iż źródłem jego sprzeciwu musiał być dotychczasowy układ relacji z Jarosławem Kaczyńskim. Kulturalny i delikatny w obyciu Gowin nie mówił tego oczywiście wprost, ale polityczne okoliczności jednoznacznie wskazują na kulminację jego sprzeciwu wobec stylu przywództwa i strategii politycznej Kaczyńskiego. Powiedzmy to wprost: nic z tego, co w kilku przedświątecznych dniach zrobił Gowin, nie daje się zrozumieć bez założenia ostrego personalnego konfliktu Gowina z Kaczyńskim. Nawiasem mówiąc, eksploatowana później przez internautów scena z sali sejmowej, obnażająca spersonalizowany charakter zwady obu polityków, stanowi dodatkowy dowód takiej hipotezy. Tyle tylko, że jeśli owa hipoteza jest prawdziwa, a uczucia i poczucie godności obu liderów grają tu istotnie kluczową rolę, to po przedświątecznym „pierwszym starciu” można oczekiwać dalszych mało racjonalnych odsłon tego politycznego teatru. Kwestią kluczową dla tych dalszych odsłon będzie los podzielonej wewnętrznie grupy Jarosława Gowina. Grupa ta w końcu zawdzięcza swoje istnienie i stosunkowo silną pozycję niezmordowanym wysiłkom Gowina, który z determinacją od paru lat zabiegał dla jej członków o dobre miejsca na listach wyborczych, ważne rządowe posady i względną polityczną autonomię wobec PiS. Bez tych starań i bez nacisków umiejętnie wywieranych przez Gowina na lidera PiS sukces, jaki osiągnęła minipartia Porozumienie JG, byłby zapewne niemożliwy. Teraz, gdy twórca partii rozpoczął publiczną konfrontację z Kaczyńskim, grupa może albo podążyć za swoim założycielem, albo symbolicznie dokonać freudowskiego „zabójstwa ojca” i próbować podążyć własną drogą pod przywództwem dynamicznej nowej wicepremier Jadwigi Emilewicz.
W pierwszym scenariuszu musiałoby się to skończyć polityczną anihilacją Porozumienia JG, ale za tę cenę udałoby się zgotować potężne kłopoty polityczne Kaczyńskiemu, który stanąłby wobec braku bezwzględnej większości sejmowej dla rządu. Można powiedzieć, iż jeśli celem miałby być odwet na Kaczyńskim – to taki cel zostałby osiągnięty. Ale znaczyłoby to także, że u szczytu zarazy polska polityka wpadnie w okres dodatkowych silnych wstrząsów, które przecież i tak ją czekają wobec nierozstrzygniętej nadal konfrontacji władzy i opozycji wokół wyborów prezydenckich.
Scenariusz drugi jest z perspektywy państwa i „wielkiej polityki” mniej rozchybotany i nie tak potencjalnie eksplozywny, gdyż utrzymuje minimalną większość parlamentarną dla gabinetu Morawieckiego. Jednak polityczną przyszłość dotychczasowej grupy Gowina do pewnego stopnia również stawia w niejasnym świetle. Wicepremier Emilewicz nie będzie bowiem łatwo wejść w buty Gowina cisnącego nieustannie Kaczyńskiego o gwarancje podmiotowości i politycznego znaczenia tej małej grupy. Choć z drugiej strony (mówiąc to tylko po części z przymrużeniem oka, a po części jednak śmiertelnie serio), znając predylekcję lidera PiS do ustępowania kobietom, niewykluczone, iż Emilewicz udałoby się wypracować z nim jakieś racjonalne modus vivendi, którego partia sprawująca władzę będzie bardzo potrzebować.
Tekst ukazał się pierwotnie w numerze 16/2010 tygodnika „Sieci”.
*
W związku z problemami z dystrybucją drukowanej wersji tygodnika „Sieci” (zamykane punkty sprzedaży, ograniczona mobilność społeczna) zwracamy się do państwa z uprzejmą prośbą o wsparcie i zakup prenumeraty elektronicznej - teraz w wyjątkowo korzystnej cenie! Z góry dziękujemy!
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/496447-kaczynski-i-gowin-pierwsze-starcie