W sprawie wyborów prezydenckich i formy ich przeprowadzenia wiemy na dziś tak naprawdę - i zupełnie na pewno - tylko jedno: nie mogą one odbyć się 10 maja w sposób dotychczasowy, a więc w lokalach wyborczych. Nikt odpowiedzialny nie zaryzykuje tego rodzaju przedsięwzięcia z powodu zagrożenia epidemicznego, a nawet gdyby taka myśl się pojawiła, to właśnie kończą się terminy i harmonogramy związane z organizacją obwodowych komisji wyborczych, szkoleń dla ich członków i dziesiątek innych drobniejszych spraw. Prawdopodobnie pozostaje nam na stole głosowanie korespondencyjne, które zostało przyjęte przez Sejm w tym tygodniu. Na miesiąc przed przewidywanym terminem nie znamy jednak odpowiedzi na szereg pytań, w tym te kluczowe: o ostateczną datę wyborów, ostateczny kształt zapisów prawnych, na podstawie których miałyby się one odbyć, wreszcie - na pozornie małe, ale realnie fundamentalne pytania dotyczące technicznych aspektów takiego wydarzenia (o czym szerzej za chwilę).
Kupiony czas na przeciąganie politycznej liny
Jeśli chodzi o aspekty czysto polityczne, paradoksalnie nie zmieniło się wiele. Owszem, wykonano pierwszy krok związany z przyjęciem ustawy, niemniej jednak znak zapytania co do wejścia w jej życie jest równie duży co przed jej przegłosowaniem przez Sejm. Jak to możliwe? Chodzi o proste działanie policzenia do pięciu, które ewidentnie sugeruje były już wicepremier Jarosław Gowin. Do pięciu, bo na tylu głosach posłów Porozumienia (których jest osiemnastu) wisi dziś krucha większość Zjednoczonej Prawicy w Sejmie.
Czy PiS może być jej pewne? Wróćmy do wydarzeń z poniedziałku. Za przyjęciem projektu było 230 posłów, przeciw 226, wstrzymały się dwie posłanki Porozumienia Iwona Michałek oraz Magdalena Sroka. Wśród głosujących przeciw ustawie znalazło się dwóch posłów z klubu PiS: Wojciech Maksymowicz i Michał Wypij, obaj także z Porozumienia. Nie głosował Jarosław Gowin oraz Krystyna Skowrońska (posłanka Koalicji Obywatelskiej).
Wszystko wskazuje na to, że gdy dojdzie do głosowania nad odrzuceniem „weta” ze strony Senatu (a potrzebna będzie do tego większość bezwzględna spośród głosujących), to przy pełnej mobilizacji opozycji po prostu weto może zostać utrzymane. Wystarczy, że wcześniej wymienieni parlamentarzyści: Michałek, Sroka, Maksymowicz i Wypij zagłosują przeciw lub wstrzymają się od głosu, a do ich grona dołączy Gowin. Nie mówiąc o pozostałych parlamentarzystach Porozumienia, którzy wprost przyznają, że ich poniedziałkowe wsparcie dla projektu było warunkowe, uzgodnione z Gowinem, a głos majowy uzależniają od wielu innych czynników (między innymi rozwoju sytuacji epidemicznej i stanowiska swojego lidera). Krótko mówiąc: Gowin w poniedziałek (poza swoją dymisją) wysłał wyraźny sygnał całemu obozowi Zjednoczonej Prawicy: proszę policzyć do pięciu. Niezależnie od oceny zachowania byłego wicepremiera nie sposób tego nie zauważyć, dyskutując o możliwym terminie wyborów.
*CZYTAJ WIĘCEJ:
Potrzeba pilnej dyskusji nad niepolitycznymi konkretami
Zostawmy jednak na razie nieco z boku dyskusje polityczne: one będą toczyły się w kuluarach i gabinetach. Powinniśmy jednak wykorzystać ten miesiąc (niezależnie od ostatecznego wyniku rozmów w koalicji Zjednoczonej Prawicy), by debata publiczna w tej sprawie dotyczyła również bardzo konkretnych spraw technicznych.
Krótko mówiąc: trzeba nam wrócić do punktu wyjścia i bardzo spokojnie porozmawiać o technicznych szczegółach, tak jak zresztą - także na naszym portalu - dyskusja ta trwała jeszcze miesiąc temu, gdy wydawało się, że debatujemy wyłącznie o klasycznym modelu głosowania.
Pomysł na powszechne głosowanie korespondencyjne faktycznie unieważnia większość z tamtych wątpliwości, bo stają się one po prostu bezprzedmiotowe. Część z nich dalej jednak jest aktualna, a zmiana trybu głosowania choć zamyka dyskusję nad innymi, to otwiera furtki do nadużyć i potencjalne luki w systemie bezpieczeństwa.
Zadbać o bezpieczeństwo wyborców i liczących głosy
Rację ma prezydent Andrzej Duda, który podkreślił w czwartkowym wywiadzie dla radiowej Jedynki, że wybory korespondencyjne mogą zaistnieć wyłącznie w przypadku zapewnienia bezpieczeństwa obywatelom. I o ile wydaje się, że listonosze dostarczający pakiety wyborcze do skrzynek pocztowych są względnie bezpieczni (przy poszanowaniu wszelkich standardów w czasie druku i przygotowania kopert i list wyborczych), o tyle trzeba zastanowić się nad mechanizmem, który będzie działał w drugą stronę. Nie ma bowiem wątpliwości, że w wyborach wezmą udział osoby zarażone koronawirusem (ze świadomością choroby lub bez niej), przy okazji zostawiając ślady na karcie wyborczej i kopertach. Osoby, które będą wyciągały pakiety z urn-skrzynek przed urzędami dzielnic, a następnie kolejne, które będą musiały policzyć głosy, zweryfikować dane, jakie podaliśmy w oświadczeniach i odnotować nas na specjalnej liście, również będą musiały być zabezpieczone w sposób wyjątkowy. Sam płyn do dezynfekcji i rękawiczki mogą tutaj nie wystarczyć.
Ale nawet jeśli tutaj specjalne obostrzenia wdrożyłby minister zdrowia czy inspektoraty sanitarne (trzeba byłoby je wskazać jak najszybciej, a zegar tyka…), to pozostaje otwarte pytanie o bezpieczeństwo samych głosujących. Wiadomo bowiem, że po wypełnieniu w domowym zaciszu takiego pakietu wyborczego, trzeba będzie zanieść głos do skrzynki-urny przed urzędem dzielnicy lub w innym wyznaczonym miejscu. Upilnowanie samej skrzynki to żaden problem, ale już spodziewany kontakt (przy wyjściu z domu i przy samej kolejce do skrzynki) z innymi obywatelami jest oczywisty. Jak sprawić, by zalecane odległości zostały zachowane? I nawet jeśli przyjąć, że restrykcje do połowy maja zostaną nieco poluzowane, to przecież nie w taki sposób, który pozwoli na normalny kontakt. Ryzyko jest tutaj czymś naturalnym, tym bardziej, że dla wielu z nas nie będzie to wyprawa na drugą stronę ulicy, ale - zwłaszcza w Polsce powiatowej - kilkukilometrowa wycieczka do innej miejscowości, gdzie mieści się urząd gminy. Czy jeden domownik może wziąć kilka pakietów głosujących swoich członków rodziny, czy może jednak trzeba udać się osobiście? Jeśli nie trzeba, to czy nie będzie to prosta droga do nadużyć? Czy jeden domownik, który chce zagłosować, nie przyniesie wirusa do domu po wizycie i wyprawie do punktu głosowania? Jeszcze inna rzecz, ile osób machnie z wymienionych powodów ręką na cały proces, obniżając frekwencję (zwłaszcza w Polsce powiatowej).
Cały czas otwartym pozostaje pytanie, w jaki sposób osobom przebywającym w szpitalach i domach pomocy społecznej będzie zagwarantowane prawo do głosowania? Czy kierownicy domów pomocy społecznej (gdzie mieszkają osoby z grupy największego ryzyka) i szpitali, w tym mających pacjentów z koronawirusem, będą mogli utworzyć w ich placówkach miejsca, gdzie można zagłosować? Nie wiemy także, jak zapewnić możliwość korzystania z praw wyborczych osób przebywających w kwarantannie. Ustawa we wszystkich szczegółach odsyła do rozporządzeń poszczególnych ministrów, ale tych próżno na razie szukać.
Problem z dostarczeniem pakietów i ryzyko głosowania za kogoś
Może jednak okazać się, że problemy związane z dniem głosowania to tylko wierzchołek góry lodowej. Cofnijmy się o kilka dni i zastanówmy, jak dostarczyć takie pakiety. W dużych miastach nie będzie to sporym problemem (choć i w Warszawie nie w każdej klatce skrzynki pocztowe to wzorowo zamykane i bezpieczne miejsca), ale już w Polsce powiatowej, zwłaszcza w małych gminach - tak. Wystarczy wyjechać poza rogatki Warszawy, by przekonać się, że w niewielkich miejscowościach i wsiach posiadanie skrzynki pocztowej przed domem nie jest czymś oczywistym. W wielu miejscach na co dzień listonosze zostawiają przesyłki i listy albo wrzucając je na podwórko, albo zostawiając między sztachetami w płocie (przęsłami w bramie), albo po prostu pukając do drzwi, bo innej drogi nie ma.
To ważny problem, bo czy listonosz będzie mógł taki pakiet wyborczy po prostu zostawić w miejscu, które może zamoknąć albo ulec zniszczeniu? A może wówczas będzie jednak musiał zapukać do domu obywatela, narażając siebie i jego na kontakt? Tu zresztą warto zasygnalizować kolejny problem - być może trzeba będzie wrócić do pomysłu na dostarczenie pakietu wyborczego do rąk własnych wyborcy (tak jak do tej pory było to przy wyborcy niepełnosprawnym), po okazaniu dokumentu potwierdzającego tożsamość i pisemnym pokwitowaniu odbioru. Ale ten scenariusz choć likwiduje część wątpliwości prawnych i technicznych, to z kolei otwiera dwa inne problemy: dodatkowe ryzyko rozwleczenia wirusa, a także potrzebę czasu, którego przecież - jeśli chcemy przeprowadzić wybory w maju - nie mamy.
Głos za kogoś łatwy jak nigdy dotąd
Przy okazji rozpisanej procedury głosowania pojawia się też problem możliwości zagłosowania w czyimś imieniu. Jasne, będzie to obarczone obostrzeniami prawnymi i groźbą użycia odpowiednich kodeksów, ale wychwycenie osoby tak postępującej będzie niebywale trudne. Nic dziwnego, że już w Internecie pojawiają się wskazówki - w formie zwrócenia uwagi na luki w systemie - pokazujące, że wystarczy znać kogoś numer PESEL i miejsce (dzielnicę), w którym mieszka, by bez problemu zlokalizować odpowiednią skrzynkę-urnę do głosowania. Danych dotyczących numerów PESEL osób w jawnym rejestrze KRS Ministerstwa Sprawiedliwości jest sporo - wystarczy je namierzyć (pięć minut surfowania po sieci) i zagłosować na przykład w Krakowie jako Andrzej Duda. Następnie prawdziwy Andrzej Duda oddaje głos, ale komisja nie ma narzędzi, by szybko zweryfikować, która z kart jest prawdziwa, a która wrzucona przez złośliwego oszusta.
To jednak przypadek skrajny. W ramach jednego domu, pod którego adres trafi, powiedzmy, pięć-sześć pakietów tego rodzaju droga na skróty i oszustwa będzie ułatwiona. Dziadek głosujący za wnuka, ojciec za matkę, syn za ojca - wszystko to będzie po wielokroć bardziej uprawdopodobnione niż w czasach głosu za kotarą w komisji wyborczej. I znów - pewnym lekarstwem mogłoby być pisemne, osobiste potwierdzenie odbioru pakietu do głosowania, ale na to potrzeba czasu. Jak dużo? Myślę, że przynajmniej kilku tygodni. A maszyna ruszyć nie może już dziś, bo czekamy na decyzję Senatu (a później Sejmu i ewentualnie prezydenta). Kwadratura prawnego koła. A przy wyliczaniu tych pytań odsuwam od siebie i tak pytania o spodziewany protest-urlop części listonoszy i pracowników Poczty Polskiej.
Gdzie ma trafić mój pakiet wyborczy?
W przypadkach obywateli mieszkających w miejscach, gdzie są zameldowani, ten problem nie zaistnieje. Ale nie oszukujmy się: wielu z nas, w tym niżej podpisany, widnieje w spisie wyborców gdzie indziej niż mieszka na co dzień. Wtedy wyjścia są dwa: pierwsze to wybranie się do miejsca zameldowania po odbiór pakietu wyborczego (nierzadko kilkaset kilometrów - jak choćby w przypadku studentów - i oczywisty dodatkowy kontakt z innymi osobami). Jeśli minister Szumowski już dziś zniechęca do wizyt rodzinnych (mówiąc, że grozi to śmiercią), to czy tak dużo zmieni się w ciągu miesiąca? Druga możliwość to wcześniejsze zgłoszenie do urzędu zmiany meldunku. Ale na tę ostatnią możliwość będzie skrajnie mało czasu, a urzędy i tak dziś funkcjonują w najlepszym razie na pół gwizdka, pracownicy bowiem są na zwolnieniach, zajmują się dziećmi albo wykonują swoje obowiązki zdalnie. Słyszałem o pomyśle na zmianę meldunku przez telefon, ale nawet gdyby taka furtka miała zostać otwarta, to i tak cały proces wymagałby czasu i dobrej koordynacji na poziomie urzędów. Pamiętać przy tym trzeba, że spis wyborców przygotowują pracownicy – urzędnicy pracujący w zabezpieczonych systemach informatycznych. Dopisują, wykreślają wyborców. Dzisiaj tych ludzi nie ma w urzędach. Korzystają ze świadczenia opiekuńczego, są też osoby na zaległych urlopach czy zwolnieniach lekarskich.
Głosowanie za granicą i ważność wyborów
Dodać jeszcze trzeba kwestię głosowania naszych rodaków poza granicami. Jak sprawnie zorganizować dziś punkty głosowania w Wielkiej Brytanii, Izraelu, nie mówiąc o Hiszpanii czy Włoszech? Jak zadbać o bezpieczeństwo polskich obywateli w, powiedzmy, Nowym Jorku, którzy po odpowiedni pakiet albo musieliby stanąć w kolejce do konsulatów, albo czekać na listonosza z danego kraju? Niestety, dotychczasowe rozwiązania prawne są co najwyżej prowizorką lub w najlepszym razie protezą. Z ustawy wynika na przykład, że chęć udziału w wyborach trzeba zgłosić konsulowi 14 dni przed wyborami. Czyli gdyby wybory miały się odbyć nawet 17 maja, to ten termin upłynie 3 maja.
Wreszcie last but not least kwestia ważności wyborów. Już dziś można spodziewać się, że tego rodzaju głosowanie korespondencyjne - jeśli nieprzygotowane w sposób wyczerpujący wszelkie możliwe negatywne scenariusze - będzie oprotestowane przez wielu obywateli. Nie jesteśmy w stanie zapewnić (także na poziomie pewnej wrażliwości prawnej sędziów), czy odpowiednia izba zajmująca się stwierdzaniem ważności nie uzna przynajmniej części zgłaszanych problemów (jak choćby przedstawione przeze mnie powyżej, ale dochodzą i inne, prawne i polityczne, dotyczące tajności czy powszechności), stwierdzając, że ich skala jest za duża, by mówić o ważnych wyborach? Ostatnim czego potrzebujemy na czas po pandemii to wielka walka polityczna o uznanie mandatu głowy państwa.
Scenariusz z sierpniem cały czas leży na stole
Zegar tyka, a czasu na ewentualne korekty i sprawne działanie państwa, które przygotowałoby się do profesjonalnego przeprowadzenia wyborów, jest coraz mniej - i to nawet jeśli wybory miałyby się odbyć w sobotę 23 maja. Rozumiem, że wicepremier Jacek Sasin i prezes Tomasz Zdzikot to sprawni urzędnicy, ale wyzwań jest bardzo dużo, a profesjonalna odpowiedź na niemałą część z nich wymaga po prostu czasu i przygotowań. Tym bardziej, jeśli minister Szumowski i premier Morawiecki mają rację i w maju czeka nas szczyt zachorowań. Moim zdaniem trzeba wrócić do refleksji nad scenariuszem dotyczącym sierpniowego terminu, który zresztą leżał (a w pewnym momencie był nawet zaakceptowany) i dalej leży na stole. Czasu na tę refleksję mamy mało, ale tak naprawdę będzie on dostępny do samego końca.
ZOBACZ TAKŻE NOWY ODCINEK MAGAZYNU BEZ SPINY:
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/495090-gowin-liczy-do-pieciu-ale-w-sprawie-maja-to-najmniej-wazne