Projekt ustawy dotyczący głosowania korespondencyjnego dla wszystkich Polaków od samego początku skazany był na niepowodzenie. I nie chodzi tu wyłącznie o przyczyny polityczne (choć i o nich warto za moment powiedzieć), ale również techniczne. Weto w sprawie tego projektu dość szybko zgłosił wicepremier Jarosław Gowin - a bez szabel Porozumienia obóz Zjednoczonej Prawicy nie ma większości w parlamencie. Ale nawet gdyby opór „gowinowców” udało się złamać prośbą i groźbą, to przecież czymś oczywistym dla każdego uważnego obserwatora jest fakt, że Senat po prostu zamroziłby tę ustawę na 30 dni. Efekt? Ustawa mogłaby wrócić do Sejmu na początku maja, ledwie na kilka dni przed dniem głos owania. Proces powszechnego głosowania korespondencyjnego - i tak szalenie trudny do zorganizowania i przeprowadzenia - byłby po prostu niemożliwy do realizacji w kilka dni. Pakiety z kartami do głosowania trzeba otrzymać odpowiednio wcześniej, nie mówiąc o zgłoszeniu chęci przez wiele milionów Polaków do takiego udziału w głosowaniu.
„Sprawdzam” wobec opozycji
Dlaczego zatem projekt w ogóle ujrzał światło dzienne, skoro wielce prawdopodobne jest, że nawet nie będzie głosowany? Tez jest przynajmniej kilka, najpewniej połączenie ich daje przynajmniej część odpowiedzi na wcześniej wspomniane pytanie.
Jedną z oczywistych odpowiedzi to powiedzenie „sprawdzam” opozycji i jeszcze większe namieszanie w jej szeregach. To jasne, że po sygnale ze strony Prawa i Sprawiedliwości politycy opozycji powiedzą twarde „nie” pomysłowi na błyskawiczny sposób zmiany kodeksu wyborczego i rozszerzenie prawa do głosowania korespondencyjnego. W tej logice liderzy KO, PSL i Lewicy, a także marszałek Tomasz Grodzki mają wyjść na osoby, z którymi po prostu nie da się dogadać i cokolwiek wspólnie uzgadniać.
Teza ta tylko na pozór jest skrajnie cyniczna, bowiem opozycja faktycznie nie wysłała jednoznacznego sygnału co do wsparcia i wzięcia na siebie części odpowiedzialności za ewentualne wprowadzenie stanu klęski żywiołowej (wypłacane straty, prawne konsekwencje, etc.), a także doprecyzowanie terminu nowych wyborów. Nikt nie da głowy, że wybory uda się zorganizować w lipcu, wrześniu czy listopadzie - że już wtedy na pewno będzie można komisje stworzyć, wyborców obsłużyć, głosy policzyć.
Wybory w 2021 roku?
Z kolei propozycja wicepremiera Gowina co do pomysłu na zmianę konstytucji i przełożenia wyborów na maj, ale roku 2021 nie spotkała się z pozytywnymi odpowiedziami (poza szefem PSL) strony opozycyjnej. A przecież to faktycznie bardzo ważna sprawa, o której pisał na naszym portalu Michał Karnowski - czy liderzy innych ugrupowań opozycyjnych uznają mandat prezydenta Andrzeja Dudy nie tylko w czerwcu i lipcu bieżącego roku, ale i wrześniu czy listopadzie, gdy kadencja (pierwsza) głowy państwa po prostu się skończy? Czy nie będzie politycznej zawieruchy już, dajmy na to, we wrześniu? Kwestionowania podpisów pod ustawami, negowania prawa, małych i wielkich „puczów”?
Takich odpowiedzi nie ma, można sobie z łatwością wyobrazić, że epidemia w miarę możliwości topnieje wczesnym latem (daj Boże!), a liderzy Koalicji Obywatelskiej, korzystając politycznie ze spodziewanych turbulencji gospodarczych i społecznych, prą do wyborów, oskarżając rząd i prezydenta o kiepskie przygotowanie na czas kryzysu i spóźnioną, niedoskonałą reakcję w postaci tarczy antykryzysowej. Nie ma co kryć - Koalicja Obywatelska i jej medialne zaplecze dąży do takiego scenariusza, a w PiS po prostu się go obawiają. Dla PiS najlepszym terminem wyborów byłby maj 2020, dla opozycji zapewne październik 2020. Stąd propozycja na stole kompromisowego dogadania się na maj 2021 roku. Przy założeniu dobrej woli wszystkich stron byłby to scenariusz jasny, oczywisty, okraszony ewentualną korektą przy ustawie zasadniczej. Ale w naszej rzeczywistości potrzebne są wzajemne wojny podjazdowe i podwójne dna przy deklarowanych intencjach.
A może projekt to Plan B?
Pomysł na powszechne głosowanie korespondencyjne - jako swoisty plan B na bardzo trudne czasy (takie jak dziś) - nie jest pozbawiony logiki. Nie zmienia to oczywiście faktu, że do maja nie da się zorganizować tego rodzaju możliwości, ale już właśnie na wrzesień czy październik? I MSWiA, i służby, i samorządy otrzymałyby więcej czasu, a polskie państwo otrzymałoby pewną furtkę działania na taki okres jak pandemia (która przecież nie wiadomo, kiedy się skończy albo czy powróci). Tak też sugeruje tytuł wspomnianej ustawy - że jest przewidziana na cały rok 2020. Nikt jednak do siebie nie ma elementarnego zaufania, rozmowy choćby zakulisowe są na razie zamrożone, a samorządowcy stawiani są przed straszakami jak wrzutka o możliwości wprowadzenia komisarzy (nierealna, ale chwytliwa). O współpracy na linii PiS-KO nie ma nawet co marzyć.
Zresztą nawet gdyby jakimś cudem wybory odbyły się za miesiąc, dopchnięto komisje żołnierzami WOT czy policjantami roznoszącymi pakiety do głosowania, to mandat Andrzeja Dudy (czy innego kandydata) byłby obarczony skazą, grzechem pierworodnym, a może i licznymi prawnymi znakami zapytania zgłaszanymi w nieskończoność. To ostatnie, czego potrzebujemy na czas, w którym jako wspólnota i państwo będziemy dźwigać się w okresie po epidemii.
Są i tacy, którzy suflują, że tego rodzaju „wrzutki” są wyłącznie pokłosiem tego, że PiS chce maksymalnie skrócić pole konfliktu na boisku walki z gospodarczymi skutkami kryzysu. Politycy opozycji już dziś oskarżają otwarcie o „przykrywkę”, która ma zająć rozgrzane stacje telewizyjne i portale internetowe - kosztem dyskusji o niedoskonałej przecież (z definicji, wszystkich zadowolić się nie da) tarczy antykryzysowej. Już zresztą słychać, że przygotowywana jest kolejna odsłona tej formy pomocy.
Wybory w maju tego roku - scenariusz w zasadzie niemożliwy
Coraz więcej znaków na niebie i ziemi wskazuje, że wybory prezydenckie nie odbędą się w maju tego roku. Ostatnie nadzieje rozwieje zapewne minister Łukasz Szumowski, który za tydzień, może dwa wyda swoje rekomendacje w zakresie wyłącznie medycznych ocen rozwoju epidemii w naszym kraju. Owszem, krzywe dotyczące wzrostu zakażeń nie są tak złe jak we Włoszech czy Hiszpanii, ale i Polsce daleko do optymizmu. Szczyt zakażeń przypadający na najbliższy tydzień to już chyba tylko myślenie życzeniowe - zresztą nawet jeśli do niego dojdzie, to nie oznacza to, że problem zniknie w ciągu kilku dni. Czeka nas raczej etapowa, obarczona wieloma trudnościami praca na rzecz powrotu to względnej normalności.
I wszystko to byłoby zrozumiałe, gdyby nie fakt, że termin wyborów stał się dziś po prostu przedmiotem politycznej gry i zakulisowego przeciągania liny. Nie buduje to powagi państwa, niszczy i tak kruche wzajemne zaufanie w czasach niepewności, a do tego wysyła sygnał (jak zauważył prezydent Gdyni Wojciech Szczurek), że dzisiejsze obostrzenia są w zasadzie czymś z przymrużeniem oka, jeśli na poważnie debatujemy o technicznych pomysłach na to, jak zagłosować za miesiąc.
Niczego dobrego z tej gry nie będzie, co powinno stać się przyczynkiem do refleksji zarówno wśród rządzących, jak i opozycji. W idealnym świecie liderzy - od PiS, przez KO, PSL, Lewicę, po Konfederację i siły pozaparlamentarne - powinni usiąść, dogadać się co do przesunięcia wyborów na maj 2021 roku, zapewnić przy światłach reflektorów (a może i na piśmie), że mandatu Andrzeja Dudy przez ten czas podważać nie będą, być może zmienić punktowo konstytucję, rozejść się do swoich obowiązków w zakresie ratowania gospodarki, a do codziennej młócki wrócić po skończeniu epidemii. Czy naprawdę taki postulat musi brzmieć jak marzenie ściętej głowy?
ZOBACZ TAKŻE MAGAZYN BEZ SPINY:
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/493867-wrzutki-gry-i-10-maja-marzenie-scietej-glowy-ws-wyborow