Zamieszanie z rozkładami jazdy w Warszawie i w wielu innych miastach Polski pokazało zupełną niefrasobliwość władz samorządowych w obliczu zagrożenia koronawirusem. Kierując się wyłącznie względami finansowymi, podjęto zbyt szybkie, wręcz pochopne, decyzje, których konsekwencje mogą okazać się (oby tak nie było) bardzo poważne.
Niektórzy twierdzą, że w rzeczywistości nie chodziło o finanse, ale o celowe zwiększenie tłoku w komunikacji, aby zwiększyć liczbę zarażonych i postawić rząd w trudnej sytuacji. Muszę od razu zaznaczyć, że nie wierzę w żadne diaboliczne intencje przypisywane Rafałowi Trzaskowskiemu i innym (w większości wywodzącym się z PO) prezydentom miast. Sądzę, że rzeczywiście przyczyną cięć była pogarszająca się – i to jeszcze przed epoką koronawirusa – sytuacja budżetowa samorządów. Uznano więc, że epidemia może być dobrą okazją do szukania oszczędności. Inna rzecz, że np. władze Warszawy jeszcze niedawno wydawały pieniądze dość lekką ręką, przeznaczając spore środki na wątpliwej potrzeby inwestycje w rodzaju paździerzowej strefy relaksu pod ratuszem lub na zakup 130 autobusów elektrycznych (chyba dwukrotnie droższych od gazowych), które będą dziś stać w zajezdniach, bo ciągle brakuje ładowarek. Ideologia często okazywała się silniejsza od kalkulacji ekonomicznej. Nic więc dziwnego, że kłopoty finansowe powiększają się i oszczędności są konieczne.
Problem w tym, że obecne cięcia zrobiono na łapu capu. Skoro w komunikacji publicznej spadła liczba pasażerów, wprowadzono automatycznie w całym tygodniu rozkłady sobotnie. Tak było najprościej i najszybciej. W rezultacie w poniedziałek, gdy ludzie ruszyli do pracy, w rzadziej kursujących autobusach i tramwajach zaczęło robić się tłoczno. Po raz kolejny wyszła tu na jaw całkowita, mentalna izolacja władz samorządowych od mieszkańców. Uznano widocznie, że każdy mieszka w strzeżonym apartamentowcu, pracuje zdalnie i jakby co, ma do dyspozycji samochód. Tymczasem to nieprawda.
Władze Warszawy tłumaczą cięcia brakiem kierowców. To prawda, że kierowców brakuje, a dodatkowo wielu z nich poszło na zwolnienia, aby zająć się dziećmi. Z drugiej jednak strony, na forach internetowych, gdzie publikują swoje posty pracownicy miejskich firm przewozowych, można przeczytać, że dyrekcje zachęcały ich do wykorzystania urlopów. Teraz będzie trzeba ściągać ich z powrotem do pracy. Coś więc tu jednak nie gra.
Nikt nie twierdzi, że modyfikacje rozkładów jazdy były niepotrzebne. Są linie, którymi rzeczywiście podróżuje mniej osób. Jednak pocięcie równo wszystkich linii autobusowych i tramwajowych nie mogło dać dobrych rezultatów. Być może trzeba było poczekać z szybkimi zmianami i dać sobie więcej czasu na opracowanie nowych rozkładów.
Teraz nie ma to już znaczenia. Rząd wprowadził nowe ograniczenia, wśród których znalazł się punkt mówiący o tym, że w każdym autobusie lub tramwaju może podróżować ograniczona liczba osób, tyle ile zmieści się na co drugim miejscu siedzącym (chodzi o zachowanie niezbędnego dystansu między pasażerami). Podobne rozwiązanie wprowadzono m.in. w niektórych miastach amerykańskich. Będzie to jednak bardzo trudne do wyegzekwowania, kto bowiem ma pilnować liczby pasażerów? To nie jest przecież zadanie dla kierowcy, trudno bowiem wyobrazić sobie, że będzie prowadził na każdym przystanku wojny z pasażerami chcącymi wejść do autobusu.
Myślę, że uniknęlibyśmy całego zamieszania, gdyby władze samorządowe wykazały się znacznie większym wyczuciem sytuacji. Być może jednak także rząd powinien rozważyć jakąś formę warunkowego wsparcia dla samorządów, aby uchronić nas w przyszłości przed takim nierozważnymi pomysłami z ich strony.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/492756-epidemia-koronawirusa-to-nie-jest-okazja-do-latwych-ciec
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.