Późną zimą 2020 roku było już jasne, że zanosi się na wielką zmianę polityczną. Przełomem było ogłoszenie przez Koalicję Obywatelską kandydata na prezydenta. Początkowo wielu jej nie doceniało, ale podczas pierwszej, dużej konwencji Małgorzata Kidawa-Błońska przekonała największych niedowiarków. Wygłosiła - z głowy, bez kartki i bez promptera - porywające, płynne przemówienie, którym porwała nie tylko salę, ale i miliony Polaków.
A później fala ruszyła. „Polska Sopfia Loren” mogła się kąpać w komplementach. „Jest łagodna i ciepła, ale jasność jej wywodów i czytelność jej programu - a także dobrze pojęty radykalizm spojrzenia - przywołują na myśl Margharet Thatcher„; „Naturalność, z jaką komunikuje się z Polakami, jest jej najsilniejszą bronią. Sprawiła, że Andrzej Duda wygląda przy niej jak jakiś sztywniak”; „Od czasów największych tryumfów Tuska nie było w Polsce takiego talentu; to polityk, który nadaje na tej samej fali, co zwykły Polak”; „Gdyby zebrać najlepsze cechy Kwaśniewskiego, Tuska, i nawet Kaczyńskiego, wyszłaby z tego Kidawa” - to tylko niektóre opinie.
Polskie płoty, balkony i tablice ogłoszeń pokryły setki tysięcy plakatów. Nikt tego nie nakazywał, nikt o to nie prosił, nikt za to nie płacił. To był poryw serca narodu, który miał dość wiecznych kłótni, jałowych sporów, polityków oderwanych od życia. A także, rzecz jasna, niezliczonych afer i skandali rządów PiS. Osobista klasa, piękny styl i empatia Kidawy-Błońskiej wywołały falę, przy której nawet dynamizm Andrzeja Dudy z 2015-go roku wyglądał blado.
Sztab Dudy nie myślał jednak o kapitulacji. Walczył. Chciał zebrać jak najwięcej podpisów, by choć na tym polu odzyskać inicjatywę. Zebrał 2 miliony. Wydawało się, że wygrał, ale wówczas sztab Kidawy zwołał konferencję i zaszokował skalą swojego sukcesu: zebraliśmy 5 milionów podpisów. Więcej niż reszta stawki razem wzięta. „Za każdy podpis dziękujemy. Tym bardziej, że w czasie tej akcji widzieliśmy, iż Polacy naprawdę uwierzyli, że jeszcze będzie przepięknie” - mówił szef sztabu podczas krótkiej konferencji przed pomnikiem AK w pobliżu Sejmu. W internecie komentowano, że do stolików stały kolejki dłuższe niż za papierem toaletowym w PRL.
Fantastyczna kampania Kidawy-Błońskiej przyciągnęła uwagę światowych mediów. „Ostatni raz widziałem coś takiego w 2008-ym roku, gdy Obama porwał Amerykanów. Takie przeżycia zdarzają się narodom raz na pół wieku. Polacy ostatni raz doświadczyli takiej nadziei pewnie w czasach „Solidarności” - pisał korespondent „The New York Times”.
Dobrze szło także kandydatowi Polskiego Stronnictwa Ludowego Władysławowi Kosiniakowi-Kamyszowi, który dobitnie i jasno formułował wezwanie do zakończenia wojny polsko-polskiej. Według niektórych sondaży zbliżał się na wyciągnięcie ręki do Andrzeja Dudy (prowadziła Kidawa z poparcie w przedziale między 40 a 46 procent). Spekulowano, że jeśli Kidawa-Błońska nie wygra w pierwszej turze, to w drugiej może mierzyć się z nią nie obecny prezydent, ale lider PSL. „Jak wówczas zachowa się PiS i jego wyborcy?” - pytali komentatorzy.
I wówczas przyszła zaraza. Rząd PiS oraz prezydent Duda wyczuli swoją szansę. Od pierwszych dni napędzali histerię. Martwili się, że wirusa jeszcze nie ma nad Wisłą, choć był już i na południu, i na północy, i także na zachodzie. Wreszcie pojawił się. Co prawda skala zachorowań w Polsce nijak nie chciała dogonić wykresów z krajów zachodnich, ale nie przeszkodziło to rządzącym nakręcać histerii. Zawieszono zajęcia szkolne. Zamknięto fabryki, restauracje. Wyprowadzono na ulicę policję. Kraj stanął. Ogłoszono stan epidemii. Lada chwila spodziewano się stanu wyjątkowego, którego skutkiem byłoby przełożenie wyborów. Może na jesień, a może jeszcze później. Rząd PiS nie mógł przecież zmarnować takiej szansy na ocalenie swojego prezydenta.
Media lewicowo-liberalne, albo inaczej media demokratyczne, podjęły walkę. „Rządy demokratyczne walczą o przeprowadzenie wyborów nawet w trudnych warunkach, rządy autorytarne, zamordystyczne, szukają pretekstów do ich przełożenia” - oceniał naczelny głównego dziennika opozycyjnego, dodając: „znam te cyniczne uśmieszki na twarzach, które pod pozorem troski o obywateli, o bezpieczeństwo i ład, chwytają obywateli za twarz. Widziałem je i w 1957, i w 1968, i później. To łajdackie oszustwo”.
Inni publicyści oceniali, że „determinacja przeprowadzenia wyborów nawet w trudnych warunkach odróżnia demokracje realne od demokracji fasadowych”. Zwracano również uwagę, że nieprzeprowadzenie wyborów w terminie pod tak błahym pretekstem jak kwarantanna paru tysięcy osób (a przecież liczba ta do maja na pewno spadnie) będzie złamaniem konstytucji, co potwierdzili profesorowie Strzembosz i Rzepliński, a także Jerzy Owsiak i Janina Ochojska. „Będziesz siedział!” - skandowały przed pałacem tysiące zaniepokojonych obywateli, którzy nie wahali się demonstrować, choć przecież ryzykowali infekcję. „To ta sama determinacja ludzi naprawdę wolnych, którą widziałem na twarzach robotników w Sierpniu 1980 w stoczni” - podsumował później Michnik.
Interpretację mówiącą o podeptaniu konstytucji w razie zmiany terminu potwierdzały opinie Rzecznika Praw Obywatelskich oraz licznych organizacji międzynarodowych, m. in. Amnesty International; zwracano w nich uwagę, że „państwa demokratyczne nie mogą przekładać wyborów nawet w bardzo trudnych warunkach; jeśli to czynią, obywatele mają prawo obawiać się, że intencje władzy są nieczyste”. Dodawano, że „rządy powinny raczej skupić się na zapewnieniu bezpiecznych warunków głosowania - co jest przecież technicznie możliwe - niż skupiać się na szukaniu uzasadnień do przełożenia wyborów”.
„Rząd, który chętniej zamyka szkoły i zakłady pracy niż otwiera lokale wyborcze, oblewa test z przyzwoitości i demokracji” -
— jak zwykle zgrabnie podsumował całą sytuację Donald Tusk.
Wielu analityków zwracało uwagę, że ekipa PiS chce zapewne skorzystać ze spodziewanego kryzysu gospodarczego; zubożali obywatele będą jeszcze bardziej wdzięczni za programy socjalne, których obiecano bronić mimo trudnej sytuacji budżetowej. „Socjalne PiS w kryzysie będzie się czuło jak ryba w wodzie” - oceniała „Polityka”, która na okładce pokazała związaną łańcuchami urnę wyborczą. Tytuł głosił: „Pożegnanie z wyborami. Na zawsze?” TVN24 nazywało sytuację wprost, alarmując na żółtych paskach: „PiS atakuje podstawy demokracji”.
Obóz PiS znalazł się w arcytrudnej sytuacji. Jeśli nie przełoży głosowania, to straci prezydenturę. Jeśli przełoży, przejdzie do historii jako ekipa, która w sposób całkowicie niekonstytucyjny (stan nadzwyczajny w oczywisty sposób nie odnosi się do wydarzeń, którym można zaradzić dobrą organizacją!) zamachnęła się na najświętszą w demokracji instytucję: na cykliczne, wolne wybory.
Gdy nadeszła wiosna - ta kalendarzowa - decyzja jeszcze nie zapadła, ale zegar tykał. „Polska nad autorytarną przepaścią” - głosił tytuł na okładce weekendowego wydania „Gazety Wyborczej”, niezwykle wymownie przedstawiający pustą, szklaną urnę, na której dnie widać zdjęcie tryumfującego Jarosława Kaczyńskiego (21-22 marca 2020 roku).
Polska wstrzymała oddech. Był marzec, ale wielu ludzi miało raczej poczucie, że to grudzień. A wiemy, co trafnie zauważył swego czasu Donald Tusk, z czym kojarzą się grudnie w polskiej historii.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/492323-co-mowilaby-opozycja-gdyby-kidawa-prowadzila-w-sondazach