Pewna pani, kreująca się na eksperta w dziedzinie marketingu politycznego, mediów społecznościowych i public relations z tak miernym skutkiem, że właściwie jej nazwisko szerszej publiczności nic nie mówi, napisała na Twitterze, że jej zdaniem opozycja „ perfekcyjnie poprowadziła i prowadzi nadal narrację o 2 mld złotych” i ona z podziwem przygląda się skuteczności tego przekazu oraz składa „szacun” (nienawidzę tego słowa, mającego w sobie jakąś taką knajacką konotację!) , „szacun branżowy” temu, kto to wymyślił.
Po części można się z nią zgodzić. Cynicznie genialny pomysł, by połączyć 2 miliardy złotych „na telewizję publiczną” z niedostatkiem środków na onkologię mógłby przynieść oczekiwanie przez opozycję rezultaty, szczególnie wobec początkowej bezradności i praktycznie braku kontrofensywy w przestrzeni publicznej ze strony rządzących, ale kilka czynników złożyło się na to, iż opowieści pani ekspertki o „skuteczności” takiego przekazu dzisiaj można między bajki włożyć.
Destrukcyjna rola Senatu
Najpierw jednak o tym, dlaczego początkowo wydawało się, iż akcja „2 miliardy na onkologię” może przynieść rezultaty i jak tsunami zniweczyć nie tylko kampanię prezydencką Andrzeja Dudy, ale także przysłonić cały dorobek minionej kadencji Zjednoczonej Prawicy, który miał być mocnym argumentem w kampanii jej kandydata – nie bez przyczyny bowiem jedno z najbardziej trafnych pytań, sformułowanych przez prezydenta w czasie jego publicznych spotkań z wyborcami odnosiło się do ich pamięci – jak im się żyło w 2015 roku, a jak teraz.
Cała akcja nie byłaby możliwa, gdyby nie zlekceważono wyborów do Senatu i dokonano właściwej oceny możliwości jego destrukcyjnego działania w sytuacji, kiedy to opozycja ma w tej izbie większość. Muszę przyznać, iż także byłam przekonana, że po nieudanych i dość nieporadnych próbach przeciągnięcia na stronę Zjednoczonej Prawicy senatorów niezależnych, kiedy zapomniano, iż owa „niezależność” ładnie wyglądała na plakatach wyborczych i w ich deklaracjach, gdy tymczasem za każdym z nich stała określona opozycyjna opcja polityczna, jedynym powodem do zmartwienia dla sejmowej większości będą senackie próby obstrukcji i grania „na czas”. Również „mieszanie” w uchwalonych przez Sejm ustawach, jak choćby próba zablokowania wypłaty „trzynastki” dla emerytów nie wyglądały groźnie, gdyż większość sejmowa była gwarancją, iż każda poprawka Senatu wbrew intencjom ustawodawcy zostanie odrzucona.
Tymczasem okazało się, że Senat stał się w rękach opozycji całkiem sprawnym narzędziem, wspierającym ją w walce o odzyskanie władzy. Międzynarodowa aktywność marszałka Senatu, Tomasza Grodzkiego, przeważnie - delikatnie rzecz ujmując - mijająca się ze stanowiskiem rządu i polską racją stanu, wsparcie dla „zbuntowanych” sędziów, inicjatywy ustawodawcze, jak choćby ta o KRS-ie i wreszcie owa akcja „2 miliardy na onkologię” uświadomiła, jak Senat przez opozycję może być wykorzystywany i że nie jest to błahostka, jak wcześniej uważano.
Zarządzanie kryzysem to trudna sztuka
Dwa miliardy na onkologię, nie na telewizję – taki przekaz poszedł do opinii publicznej i całkowicie zaskoczył Zjednoczoną Prawicę, bo skoro od dłuższego czasu właściwie bez jakichkolwiek politycznych i medialnych zawirowań rokrocznie przekazywano mediom publicznym rekompensatę za utracone wpływy z abonamentu radiowo-telewizyjnego, to czemu akurat teraz miałoby to budzić aż tak histeryczne reakcje? Ale kiedy posłanka Joanna Lichocka po głosowaniu senackiego wniosku o odrzucenie ustawy o przyznaniu mediom publicznym rekompensaty wykonała taki gest, jaki wykonała, burza rozpętała się na dobre.
Już niejednokrotnie pisałam, że zarządzanie kryzysem to bardzo trudna sztuka i właśnie w tym przypadku zawiodło ono całkowicie. Po pierwsze, bez względu na to, jak odebrano gest Lichockiej i jak ona go tłumaczyła, zabrakło szybkiej i zdecydowanej reakcji klubu i partii i tak oto teraz mamy na ulicach bilbordy i plakaty przypominające tę sytuację, oczywiście z przekazem, że to był gest pokazany chorym na raka. Po drugie – nie wyjaśniono, dlaczego w ogóle te pieniądze telewizji się należą, nie przypomniano wyroku Trybunału Konstytucyjnego z 2009 roku w tej sprawie, a także nie uświadomiono, że te dwa miliardy nie zostały nikomu odebrane, ani nie mogą być przekazane onkologii, bowiem są obligacjami Skarbu Państwa na tę kwotę i nie mogą trafić do jednostek budżetowych. Zadziwiającą bezczynność w tej sprawie okazały także media publiczne, a szczególnie programy informacyjne TVP, tak jakby wstydziły się upominać o pieniądze, od których zależy ich rozwój, a może i w perspektywie ich dalsza przyszłość jako silnych, konkurencyjnych, publicznych nadawców. Przypomniano sobie dopiero o tym, kiedy realnie zawisł nad ustawą topór prezydenckiego weta. Również brak informacji o wcześniejszej inicjatywie prezydenta, czyli Narodowej Strategii Onkologicznej, przyjętej przez parlament w kwietniu ubiegłego roku, dającej możliwość uruchomienia dodatkowych środków na onkologię ( 10 mld w ciągu 5 lat), a także praktycznie ginące w szumie informacyjnym przekazy o realnych wzrostach nakładów na służbę zdrowia i onkologię z budżetu państwa sprawiły, że początkowo „perfekcyjna narracja” o „2 miliardach na telewizję, zamiast na onkologię” zaczęła odgrywać w przestrzeni publicznej znaczącą rolę.
Opozycja „przegrzała”, czyli o jeden most za daleko
Kiedy profesor Zbigniew Religa (dzisiaj właśnie mija jedenasta rocznica jego śmierci) startował w wyborach prezydenckich, padła propozycja, by na spotkanie wyborcze zaprosił wszystkich chorych, którym uratował życie jako chirurg. Profesor się nie zgodził, mówiąc: „nie grajmy chorymi ludźmi, polityka nigdy nie jest tego warta”. Opozycja jednak „przegrzała”, grając chorymi na raka i to dotarło do większości opinii publicznej. Wykorzystywanie tragedii, nieszczęścia, bólu po utracie bliskich czy też bezradności wobec strasznej choroby, która nawet wcześnie wykryta i leczona może zabrać nam bliskich do politycznych harców i rozgrywek nigdy nie zyska akceptacji większości Polaków.
Rozgrywanie tego przez kandydatkę, której szefem sztabu jest jeden z najgorzej ocenianych (i to przez środowisko medyczne) byłych ministrów zdrowia, uciekinier z bankrutującego wówczas politycznie SLD do rządzącej koalicji, wiernie realizujący koncepcję „zwijania” i prywatyzacji szpitali jest nie tylko kompromitacją, ale przede wszystkim arogancką wiarą w to, że ludzie już zapomnieli o przeszłości.
Kolejna opozycyjna „wrzutka” z koronawirusem też nie wypaliła, nie tylko dlatego, że szczęśliwie Polska miała czas na przygotowanie się do tej epidemii, ale także dlatego, że sprawnie zadziałali minister zdrowia, Główny Inspektor Sanitarny, ich współpracownicy, całe środowisko medyczne i wreszcie media publiczne, pokazując w ten sposób na czym między innymi polega ich misja. Wczoraj nieliczący się w wyścigu wyborczym kandydat lewicy, Robert Biedroń, z okazji Dnia Kobiet oferował polskim kobietom „prezent” – projekt ustawy pozwalający zabijać nienarodzone dzieci do dwunastego tygodnia ciąży. Ta dość prymitywna próba wciągnięcia pozostałych kandydatów, a przede wszystkim prezydenta Andrzeja Dudę w kolejną światopoglądową krucjatę lewicy i uczynienia z przyzwolenia na aborcję jednego z wiodących tematów kampanii w wyborach prezydenckich to nie tylko rozpaczliwe ratowanie kampanii Biedronia, której właściwie nie ma, ale także kolejna „wrzutka”, mająca na celu nie tylko odgrzanie podziałów w tej kwestii społeczeństwa, ale także odciągnięcie uwagi od zasadniczego pytania – jakiej Polski chcemy i kto ją tak ma nam urządzać.
Na tle tego wszystkiego prezydent Andrzej Duda, spotykający się z wyborcami w większych i mniejszych miejscowościach jawi się jako „samotny, biały żagiel” na wzburzonym morzu. Rozmawia z ludźmi o tym, co jest dla nich najważniejsze – o ich przyszłości, przyszłości ich rodzin, bezpieczeństwie socjalnym i tym rozumianym bezpośrednio, czyli w ich miejscu zamieszkania i w kraju. Nie deklaruje, że trzeba rozmawiać, tylko to robi. Lecz spotkania prezydenta Andrzeja Dudy z Polakami i pokazywane w telewizji obrazki, z jaką życzliwością i sympatią jest przyjmowany nie wystarczą, by dopłynąć bezpiecznie do przystani, która nazywa się „druga kadencja”. I tu pojawia się pytanie – gdzie się podziało zaplecze sztabowe prezydenta? Gdzie jest Beata Szydło, Joachim Brudziński i wielu innych, także prominentnych polityków Zjednoczonej Prawicy, którzy w tej kampanii kandydata Zjednoczonej Prawicy powinni wspierać? Ktoś może odpowiedzieć – pracują, organizują, programują…Ale czy to wystarczy?
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/490237-gdzie-sie-podzialo-zaplecze-kandydata-zjednoczonej-prawicy