Bajki bywają w polityce skuteczne. Tym bardziej, jeśli zawierają elementy grozy – jak baśnie braci Grimm.
Pierwsza część konwencji kandydatki na prezydenta Małgorzaty Kidawy-Błońskiej upłynęła pod znakiem „hienizmu”. Wykorzystano różne ludzkie nieszczęścia: śmierć Igora Stachowiaka (wystąpił jego ojciec Maciej), wypadek auta wiozącego premier Beatę Szydło z udziałem Sebastiana Kościelnika (wystąpił on sam), chorobę nowotworową (przemawiała chora Katarzyna Migdal i jej ojciec Marek), strach przed zmianami klimatu (straszył ekodziałacz Józef Drzazgowski oraz dwójka młodych działaczy), zagrożenie dla polskich żołnierzy w zapalnych punktach świata (weteran mjr Adrian Tomaszkiewicz). Nieszczęść jest dużo, nawet w bardzo bogatych i szczęśliwych społeczeństwach, zaś ich wykorzystywanie jest jednak w polityce czymś żenującym i paskudnym (stąd określenie „hienizm”). Gdyby iść jeszcze bardziej po bandzie, na konwencji zabrakło tylko wyznań ofiary księdza pedofila.
Żeby „hienizm” nie był zbyt hardkorowy w odbiorze, spektakl z udziałem osób opowiadających o nieszczęściach podany został w melodramatycznym sosie. Mieliśmy więc wyraźne nawiązania do literackich i filmowych melodramatów: „Znachora” Tadeusza Dołęgi-Mostowicza i jego filmowych adaptacji – przedwojennej Michała Waszyńskiego i powojennej Jerzego Hoffmana czy „Trędowatej” Heleny Mniszkówny – w filmowej wersji przedwojennej Juliusza Gardana i powojennej Jerzego Hoffmana. Trudno powiedzieć, czy elementy komediowe (tragifarsowe) były zamierzone (jako przeciwwaga melodramatów), ale w oczy i na uszy rzucały się one w wystąpieniach Borysa Budki, Jana Kidawy-Błońskiego (męża) i samej Małgorzaty Kidawy-Błońskiej. Budka wyraźnie nawiązywał do postaci Lutka Danielaka (granego przez Jerzego Stuhra) z filmu Feliksa Falka „Wodzirej”. Z kolei małżonkowie Kidawa-Błońscy, szczególnie kandydatka na prezydenta, świetnie się wpasowali w klimaty znane z „Kariery Nikodema Dyzmy” Tadeusza Dołęgi-Mostowicza lub serialowej wersji Jana Rybkowskiego i Marka Nowickiego. Nawiązywali też do innych dzieł Dołęgi-Mostowicza: „Prokurator Alicja Horn” (lub filmowej, przedwojennej wersji Michała Waszyńskiego z Jadwigą Smosarską), „Bracia Dalcz i S-ka” czy „Pamiętnik pani Hanki” (lub w filmowej wersji Stanisława Lenartowicza z lat 60.).
Programowe wystąpienie Małgorzaty Kidawy-Błońskiej (z kartki, nie z promptera) miało w sobie wiele z powściągliwości Chance’a Gardenera (bohatera „Wystarczy być” Jerzego Kosińskiego lub filmowej adaptacji Hala Ashby’ego). Czerpało też z państwowotwórczych myśli kilku bohaterów „Kariery Nikodema Dyzmy”: ministra rolnictwa Jaszuńskiego (występuje bez imienia), wiceministra w tym resorcie Jana Ulanickiego, pułkownika ułanów Wacława Waredy, właściciela Koborowa Leona Kunickiego (vel Kunika), komisarza policji Rajcha, księcia Roztockiego, hrabiny Eugenii Przełęskiej, hrabiny Lali Koniecpolskiej, szefa gabinetu premiera Jana Terkowskiego, sekretarza Dyzmy Zygmunta „Zyzia” Krzepickiego czy samego Nikodema Dyzmy (rodem z Łyskowa; kandydatka na prezydenta przedstawiła się jako „kobieta z Ursusa”). Na konwencji Małgorzaty Kidawy-Błońskiej nie znaleziono sposobu na wykorzystanie zdroworozsądkowych poglądów hrabiego Jerzego „Żorża” Ponimirskiego, zapewne dlatego, że bywał uznawany za „wariata”, i to był wyraźnie mankament.
Sens wystąpienia Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, czyli galerii postaci z powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza był taki, że za jej prezydentury wszyscy będą mieć lepiej. Pod każdym względem. I ludzie będą lepsi, podobnie jak całe społeczeństwo. Polityka będzie lepsza i szlachetniejsza, a prezydent czuła, wyrozumiała, opiekuńcza, empatyczna, pracowita i otwarta na dobre rady. Straszni ludzie z PiS oraz straszny prezydent Andrzej Duda będą znani co najwyżej z ław oskarżonych, a miejsce karierowiczów i skorumpowanych zajmą najuczciwsi z uczciwych (nie wiadomo, dlaczego nie padły nazwiska Stanisława Gawłowskiego czy Józefa Piniora). Najlepiej na objęciu prezydentury przez Małgorzatę Kidawę-Błońską wyjdzie Polska: śmignie w rozwoju niczym Usain Bolt, będzie szanowana na świecie niczym Donald Tusk, wszyscy sąsiedzi nas pokochają, łącznie z tym na Wschodzie i w ogóle będziemy przebierać między znakomitym, wspaniałym, rewelacyjnym, doskonałym i cudownym. Jest zatem oczywiste, że nie będzie nawet cienia nieszczęść, o których było w pierwszej części konwencji.
Czy sztab prezydenta Andrzeja Dudy, zjednoczona prawica oraz sympatycy PiS mogą bagatelizować konwencję Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, skoro była, jaka była. W żadnym wypadku. Nagromadzenie niedorzeczności, pobożnych życzeń i naiwności wcale nie musi wpłynąć na nieskuteczność przekazu. A może nawet będzie on skuteczny właśnie dlatego, że jest niedorzeczny, a czasem wręcz groteskowy. Nie chodzi bowiem o to, czy ten przekaz jest odzwierciedleniem rzeczywistości. Chodzi o to, żeby był spójny, mobilizujący i akceptowalny. Prawda nie ma tu nic do rzeczy. To są bajki – powie sceptyk. I co z tego? Bajki bywają w polityce skuteczne. Tym bardziej, jeśli zawierają elementy grozy – jak baśnie braci Wilhelma i Jacoba Grimmów. Warto przy tym pamiętać, że bracia Grimm byli uznanymi uczonymi - w dziedzinie językoznawstwa. W kampanii i w wyborach chodzi o narzucenie języka i interpretacji, wszystko jedno, czy one odnoszą się do rzeczywistości. I pod tym kątem konwencja Małgorzaty Kidawy-Błońskiej była spójna i może spełnić swoje zadanie. A to, że można się z niej pośmiać, to zupełnie inna sprawa, w wyborach bez większego znaczenia.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/489145-nie-warto-lekcewazyc-konwencji-kidawy-blonskiej