Mimo wybitnych osiągnięć Bronisława Komorowskiego, niektórzy kandydaci na prezydenta w 2020 r. mogą je przebić.
Kiedy sztaby wyborcze kandydatów opozycji prześcigają się w entuzjazmie z powodu mniemanych sukcesów, momentami całkowicie dziecinniejąc albo przekraczając kolejne piętra żenady, warto sobie zaaplikować pewne lekarstwo. Chodzi o to, żeby sobie wyobrazić kandydatów na prezydenta w różnych kontekstach i sytuacjach, np. podczas rozmów z Donaldem Trumpem, z sekretarzem generalnym NATO Jensem Stoltenbergiem i wyższymi dowódcami paktu, z prezes Europejskiego Banku Centralnego Christine Lagarde czy na forum ekonomicznym w Davos. Wyobraźni czytelników warto pozostawić, obsadzenie którego kandydata (kandydatki) w jakiej roli sprawiłoby im największą radość albo doprowadziło do najciekawszych wniosków. Oczywiście w każdej z tych sytuacji można coś symulować, posługując się metodą wybitnego ekonomisty, absolwenta Oksfordu Nikodema Dyzmy albo zerżniętego z tej wybitnej postaci przez Jerzego Kosińskiego Chance’a (Ogrodnika).
Żeby zbytnio nie męczyć czytelników, można się odwołać do niezrównanego wzorca, którego nie trzeba podstawiać do żadnych wymyślonych sytuacji czy ról, gdyż on był całkiem realny i został prezydentem RP. To Bronisław Komorowski. I mimo jego wybitnych umiejętności oraz osiągnięć można przewidywać, że potencjał drzemiący w niektórych startujących obecnie pretendentach gwarantuje przebicie tych wspaniałych sukcesów. I to mocne przebicie. Oczywiście można przyjąć, że prezydentura nie musi być niczym strasznie poważnym, wymagającym wiedzy, inteligencji, charakteru, silnej woli, determinacji czy doświadczenia. Chyba jednak wybory nie są naborem do rewii, kabaretu, operetki czy wodewilu, choć kampania może te wszystkie gatunki przypominać. Może jednak lepiej nie starać się przebijać niedoścignionego wzorca.
Oto 8 grudnia 2010 r. w German Marshall Fund of the United States w Waszyngtonie jako referent/wykładowca wystąpił ówczesny prezydent Bronisław Komorowski. Warto przytoczyć jego słowa, choć może nie być niemożliwe jeszcze lepsze zaprezentowanie się, np. w wydaniu któregoś z kandydatów na prezydenta w kampanii w 2020 r. „Ja jestem z wykształcenia historykiem, więc na wszelki wypadek powiem, jak to naprawdę w praktyce wyglądało” – zaczął Bronisław Komorowski swój wykład z historii Polski. Wiadomo, zawodowy historyk nie da się nabrać na żadne plewy. Było więc tak: „Mało kto o tym wie, że w Polsce w XVIII wieku istniał mechanizm ustrojowy, który gwarantował każdemu obywatelowi prawo uczestniczenia w wyborach. To się wtedy źle skończyło. Skończyło się anarchizacją, państwo było za słabe. Mało kto o tym wie, że w Polsce wszyscy wybierali króla. Mało kto o tym wie, że polski sejm czy polski parlament działał na zasadzie obowiązkowej zgody wszystkich. To było słynne liberum veto. Myśmy w XVIII wieku to praktykowali, co nie zawsze wychodziło na zdrowie”.
Bronisław Komorowski przypomniał, jak było naprawdę, bowiem „dzisiaj patrzymy na Unię Europejską i patrzymy, Panie Boże, przecież tam jest liberum veto. Obowiązkowa zgoda wszystkich z wszystkimi”. No, niezupełnie, bo czasem nie ma obowiązkowej zgody, a wszystko się toczy tak, jakby była. Ale wróćmy do lekcji historii: „Były w polskim sejmie trzy fazy dochodzenia do decyzji politycznych. Pierwsza faza to była faza zgłaszania poglądów. Każdy mógł sobie zgłosić, jaki chciał”. Rozumiemy, że na dowolny temat, czyli sejmy w I RP mogły być, zdaniem Bronisława Komorowskiego, imieninami u cioci Kloci. Przedmiot nieważny, ważna zasada, czyli „druga faza to była faza ucierania poglądów. Nie wiem, jak to pani tłumaczka przetłumaczy na angielski, ale ucieranie to jest coś jak w wielkim tyglu, jeżeli trze się, aż się zrobi jednolita masa. Ucierano poglądy przez długotrwałą dyskusję. Ale jeśli to nie pomogło i niech choćby jedna osoba niezdecydowana albo przeciwna, to mogła wstać na sali parlamentu polskiego, krzyknąć liberum veto i czym prędzej uciec. Zrywała w ten sposób sejm”. I z ucierania na jednolitą masę wychodziła kicha.
Żeby się ustrzec kichy, „polska szlachta wymyśliła trzecią fazę działania. To była faza bigosowania. Jak pani tłumaczka to przetłumaczy, nie wiem. Bigos to szczególne, specyficzne danie. Kapusta siekana i siekane mięso długotrwale gotowane. No więc trzecia faza - siekanie, bigosowanie polegało na to, że krewka szlachta chwytała za szable i takiego, który psuł ustrój państwa, który psuł prawo, po prostu brała na szable, nim zdążył uciec. Wszystko działało do roku 1562, kiedy pierwszemu posłowi polskiemu udało się nie tylko krzyknąć liberum veto, ale uciec, nim się szlachta zorientowała, nim wzięła za szable pan Siciński, starosta upicki, uciekł na Litwę. I to był początek kryzysu”. Że uciekł, to był początek kryzysu. No, niekoniecznie. Jeśli Siciński uciekł w 1562 r. to antycypował wydarzenia późniejsze o dokładnie 90 lat. A kryzysu za 90 lat chyba nie doczekał żaden z posłów będących świadkami tego, że Siciński uciekł. To i kryzysu być nie mogło. W dodatku nazwisko się zgadza, czyli chodzi zapewne o Władysława Sicińskiego, którego w 1562 r. nie było na świecie, albowiem urodził się w roku 1615, ale za to funkcja też się nie zgadza, bowiem ten z „prawdziwej” opowieści historyka Bronisława Komorowskiego nie był starostą, lecz stolnikiem i podsędkiem w Upicie.
Skoro wykład Bronisława Komorowskiego był o historii, naturalne było przejście do geografii: „W naszym miejscu Europy, jak ktoś pamięta mapę Europy, nie wiem, czy w Ameryce ktoś pamięta, jak wygląda mapa Europy, czy nie? Nie jestem tego pewien”. Oczywiście, że nikt nie pamiętał, a nawet nie wiedział, co to mapa. Rzucaniem pereł przed wieprze było zatem przekonywanie, ze „my jesteśmy w takim miejscu między Rosją a Niemcami. To jest takie miejsce, w którym proszę Państwa bez względu nawet, jak się ktoś integruje, jak powstaje wspólny dom europejski, wspólny dom natowski, to jest takie miejsce, gdzie ciągle są jakieś przeciągi. I bez względu na to, gdzie ktoś na jakimś piętrze otworzy drzwi albo okno, to od przeciągu, my Polacy, zawsze mieliśmy katar. No tak po prostu zawsze było”. Jasne, katar.
Polska to jednak nie pępek świata, więc Bronisław Komorowski przeszedł do Islandii: „Od tej pory będę ściśle obserwował i się zastanawiał, gdzie jest Islandia. Islandia w tym sensie, czy jest częścią Europy. Intuicyjnie zawsze sądziłem, że tak. W sensie kulturowym, mentalnościowym itd. Geograficznie to jest pewnie inaczej, na mapach gdzieś tam zawsze oddzielana. Kulturowo na pewno tak. A jak już jest 6 tysięcy Polaków, to już kawał Europy macie na pewno”. Jasne, kawał. Plus kolejny kawał: „W tradycji rosyjskiej jest takie powiedzenie, które mówi wszystko, nie wiem, jak pani tłumaczka to przetłumaczy. Było powiedzenie, które sobie w Polsce powtarzamy często, Rosjanie wszyscy znają, warto żeby Amerykanie o nim wiedzieli: ‘kurica nie ptica, Polsza nie zagranica”. Przetłumaczyłaś, tak?”. Przetłumaczyła.
Po załatwieniu kwestii islandzkiej oraz drobiarskiej przyszedł czas na wyznanie, ale tym, razem nie historyczne, lecz myśliwskie (pojawiły się one także w rozmowie z ówczesnym prezydentem Barackiem Obamą): „Jak się idzie na polowanie, daleko w głęboki las, no to trzeba wiedzieć, że własny dom jest zabezpieczony. Że własna kobieta, że własne dzieci, że własna chałupa są bezpieczne”. To raz, a dwa – „jest takie stare rosyjskie powiedzenie: ‘dowieriaj no prowieriaj’, to znaczy dowierzaj, wierz, ufaj, ale sprawdzaj. Trochę tak jak w relacjach małżeńskich - wierz, ale sprawdzaj”. Sala w German Marshall Fund nie miała skąd i jak spaść, ale Barack Obama mało nie spadł z fotela na takie mądrości. A mogło być ich dużo więcej, bowiem Bronisław Komorowski nie chciał przedłużać, ale miał „napisany bardzo mądry referat”, lecz wolał „rozmawiać w ten sposób”. Skoro Bronisław Komorowski nie chciał przedłużać, przypomniał tylko kumpla spod celi (jako opozycjonista trochę siedział za komuny), „Janka Szeląga, zwykłego bandytę, który bardzo wiele, mało wiedział o świecie, a dużo o życiu”. I Janek Szeląg go przestrzegł, że gdyby ktoś przyszedł odbić „politycznych”, to „najpierw klawisza w łeb, potem porywamy samochód i do Ameryki”. Czyli w Waszyngtonie puenta jak znalazł.
Przypominam wiekopomne wystąpienie Bronisława Komorowskiego w Waszyngtonie nie tylko ku powszechnej radości. To może wrócić. I to wrócić w takiej postaci, że jeszcze zatęsknimy za niepowtarzalnym stylem i głębią byłego prezydenta. I będzie coś, co „nawet fizjologom się nie śniło”, że powtórzę parafrazę Szekspira w wydaniu Ferdka Kiepskiego. A nawet Ferdek będzie w tej sytuacji klasykiem. Sprawa nie jest więc wcale śmieszna.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/488608-obysmy-nie-zatesknili-za-komorowskim-i-kiepskim