Kłopoty zaczęły się, kiedy usiłowałem zrobić w sklepie niedaleko domu większe zakupy, których częścią były trzy duże butelki coli. Kupić jeszcze się dało, ale już wynieść ze sklepu – nie bardzo. Sklep bowiem wycofał ze sprzedaży torby plastikowe, które zdołałyby unieść ciężar zakupów, i wprowadził papierowe, które natychmiast by się rozerwały. Zostawiłem więc swoje trzy butelki napojów przy kasie i jak niepyszny wróciłem do siebie, spędzając wieczór o suchym pysku.
Od tego czasu na wszelki wypadek staram się odwiedzać tylko te sklepy, które pozwalają mi kupić mocną plastikową torbę. Ale – żeby nie było, że jestem obskurantem – staram się coś robić dla życia i zdrowia naszej planety. Zacząłem bardzo szczegółowo segregować śmieci. Tym bardziej że zarząd spółdzielni mieszkaniowej postraszył, iż jeśli mieszkańcy nie będą tego robić, to opłaty za wywóz nieczystości wzrosną trzykrotnie.
Problem oczywiście polega na tym, że niewiele ode mnie zależy. Wystarczy, że w domu, w którym jest 120 mieszkań, ktoś nie doczyta zaleceń, a cały mój wysiłek pójdzie na marne. Mam więc pomysł racjonalizatorski: niech obok śmietnika dla plebsu stanie śmietnik komercyjny, taki „za żółtymi firankami”. Z pierwszego będą korzystać ci bardziej oszczędni i zwolennicy segregacji, z drugiego ci bogatsi, którzy gotowi są płacić trzy razy więcej.
Na razie jednak dostosowałem się do nakazów i dzielnie segreguję. Jak każdy normalny człowiek nie mam tyle miejsca w kuchennych szafkach, żeby postawić pięć oddzielnych koszy, każdy na inny rodzaj nieczystości. Więc moje mieszkanie udekorowane jest wiszącymi na wieszakach i gałkach, specjalnie w tym celu zakupionymi workami foliowymi. To są cieniutkie woreczki, przerwałyby się pod ciężarem większej ilości śmieci szklanych czy metalowych, więc nie mogą być za duże. Dlatego raz po raz muszę je wymieniać, szybko się zużywają.
To kosztuje, ale akurat w tym momencie nie o to mi chodzi. Ale o to, że fanatyczna walka ekologów o segregację doprowadziła – przynajmniej w moim przypadku – do odwrotnego skutku. Kiedyś na tydzień wystarczał mi jeden plastikowy worek, dziś wyrzucam ich w tym samym czasie pięć. W dodatku są to te cieniutkie woreczki, podobno bardziej niebezpieczne dla ptaków i ryb niż te grubsze sklepowe.
Wiadomo, piekło jest wybrukowane dobrymi chęciami. A po tym bruku od lat kroczą ekolodzy.
Felieton opublikowany w tygodniku „Sieci” nr 7/2020
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/487159-ekolodzy-na-piekielnym-bruku