Nikt nie wie, ilu ich tak naprawdę jest; badania nie są jednoznaczne, a politolodzy, eksperci czytający sondaże i sami politycy nie są zgodni - jedni mówią o pięciu, inni o dziesięciu, kolejni nawet o piętnastu czy dwudziestu procentach wyborców. A i rzeczywistość jest zmienna, więc odsetek zainteresowanych może się przecież wahać. Chodzi o liczonych w milionach Polaków nieprzypisanych na stałe do żadnej ze stron sporu, wyborców dość labilnych, kierujących się przy urnach wyborczych przesłankami trudnymi do przewidzenia, często oderwanymi od codziennej młócki prowadzonej w mediach.
Przy wyborach prezydenckich - zwłaszcza w ewentualnej drugiej turze - głos tych wyborców będzie na wagę złota. Nikogo nie trzeba bowiem przekonywać, że wielu wyborców Prawa i Sprawiedliwości i kolejna (choć sporo mniejsza) część twardych zwolenników opozycji jest w zasadzie nie do przekonania. Żadna dyskusja w studiu telewizyjnym, konwencja okraszona konfetti, ani nawet spot telewizyjny nie zmieni ich przekonania. Ale pozostali? Jak czytają ostatnie polityczne spory i awantury, jak odbierają przekazy dnia serwowane przez kolejne ugrupowania i kandydatów?
Bazując na wynikach kolejnych badań, ale i zwykłej obserwacji, ostatnie okrążenia sporu o zmiany w sądownictwie jawią się jako jałowe, wewnętrzne przepychanki w ramach jednego środowiska prawniczego. Jeśli ktoś sądzi, że transmisje na żywo z posiedzeń na żywo z posiedzeń sędziów w Olsztynie, okraszone żółtymi i czerwonymi paskami po tym, jak prezes potargał uchwałę swoich kolegów z pracy, zmienią cokolwiek na politycznej mapie poparcia, nie rozumie zbyt wiele z nastrojów społecznych. Owszem, tego rodzaju historie mogą mobilizować już przekonanych (kwestia również ważna), ale żadne głębsze tąpnięcie nie będzie tutaj możliwe. O wiele bardziej nośnym tematem są kolejne, delikatnie mówiąc, kontrowersyjne wyroki, których w ostatnich dniach nie brakowało - od sprawy Michała Majewskiego, przez wyrok za kradzież cukierka przez emeryta, na zmniejszeniu wyroku za gwałt i zabójstwo na 3-latku kończąc.
Każda z tych spraw budzi oburzenie z innych powodów i choć przy ocenie każdej z nich trzeba mocno wgryźć się w uzasadnienie wyroku i akta sprawy, to nie ma co kryć, że są to werdykty trudne do zrozumienia (a być może w ogóle nie do obrony). Tego jednak brakuje, sędziowie nadal nie rozumieją, że ich praca - zwłaszcza przy sprawach tak drażliwych i wrażliwych - musi być podparta bardzo szczegółowym wyjaśnieniem, być może połączonym nawet z konferencją prasową czy dłuższym tłumaczeniem opinii publicznej. Inaczej złość na sędziów będzie naturalnym paliwem, dolewanym do baku na życzenie samych przedstawicieli tego zawodu.
Inaczej mają się sprawy, jeśli wziąć pod uwagę szkicowane na horyzoncie (na razie w formie plotek i przestróg) obawy co do zablokowania sądów poprzez kwestionowanie statusu sędziów oraz reakcję TSUE. Wydaje się, że skala inercji w sądach wywołana brakiem porozumienia co do statusu sędziów wybranych przez KRS w nowym kształcie nie będzie na tyle duża, by odbyła się znaczącym echem. Uchwała trzech izb Sądu Najwyższego uchyla, niestety, do tego furtkę, zarazem jednak codzienność w sądach nie powinna wykoleić i tak zresztą działającego bardzo ospale systemu. Tutaj więc zapewne większych wstrząsów spodziewać się nie należy, choć gdyby do nich doszło, a kwestionowanych rozstrzygnięć sędziów (z powodu na ich wybór przez KRS w nowym kształcie) było więcej niż kilka-kilkanaście, to społeczne oburzenie mogłoby pójść w kierunku samych sędziów, ale z czasem także rządzących, którzy nie potrafią rozwiązać problemu.
Pytaniem otwartym jest społeczna reakcja na ewentualne kary finansowe ze strony TSUE i instytucji unijnych. Z jednej strony pamiętamy, że groźby ze strony Komisji Europejskiej (pamiętne informacje o 250 tys. euro kary za każdego nieprzyjętego imigranta) tylko wzmocniły obóz Prawa i Sprawiedliwości, z drugiej jednak decyzja co do Puszczy Białowieskiej czy ostre stanowisko ws. statusu I prezes Sądu Najwyższego wywołały kilka kroków w tył, jeśli chodzi o ekipę „dobrej zmiany”. W takiej dyskusji (wciąż potencjalnej) równie dobrze górę może wziąć argument o odpowiedzialności rządzących za ewentualne szkody finansowe, jak i stanięcie murem za rządem z powodu ingerencji z zewnątrz w polskie sprawy (tym bardziej, że na pograniczu legalności traktatów unijnych). Jeden z najważniejszych polityków PiS kreślił mi kiedyś scenariusz, w którym lider opozycji stawia w centrum Warszawy licznik z kwotą „traconą z powodu PiS” i codziennymi konferencjami prasowymi: mielibyśmy już szpital, trzy przedszkola, wsparcie dla psychiatrii dzięcięcej… Łatwo można to sobie wyobrazić. Zapewne rząd będzie robił wiele, by do scenariusza ewentualnych kar nie doszło - sygnalizowane przez Jarosława Gowina ewentualne zmiany w zakresie umocowania Izby Dyscyplinarnej nie są tutaj niczym zaskakującym.
Kompletnie nietrafionym argumentem jest jednak wyciągany regularnie zarzut o chęć opuszczenia Unii Europejskiej. Był przekaz o Polexicie (zresztą regularnie wracający), był bardziej swojski - serwowany przez Donalda Tuska - o „wypierpolu”. Obie te opowieści mają tę samą nadzieję u podstaw: oto polskie społeczeństwo nastawione bardzo mocno prounijnie miałoby odsunąć PiS z powodu zakwestionowania tego fundamentu. Nie zmienia to jednak faktu, że kreślone wizje przez polityków opozycji są szyte zbyt grubymi nićmi - na kilometr pachnie to ściemą, a codzienne starania premiera Morawieckiego, ministrów Szymańskiego i Jabłońskiego i wielu kolejnych departamentów w poszczególnych resortach to koronny dowód na to, że to zwykła bujda. By nie wspomnieć o pamiętnych słowach Junckera na koniec jego kadencji czy kolejnych wypowiedziach i wizytach najważniejszych polityków z Niemiec, Francji i innych krajów UE. Szerzej o tym zjawisku pisał na naszym portalu Michał Karnowski.
Jest jeszcze jeden często powtarzany slogan, jeśli nie banał - oto Polacy, zwłaszcza ci, od których zacząłem ten tekst, mają być tak zmęczeni konfliktem PiS z Platformą, ze będą w stanie poprzeć każdego spoza tego układu. Na tych nadziejach bazuje i Władysław Kosiniak-Kamysz, i Szymon Hołownia. Na pierwszym wciąż jednak ciąży firmowanie twarzą projektu podwyższenia wieku emerytalnego i brak „swojskości” zwłaszcza w Polsce powiatowej, na drugim z kolei ujęte przez profesora Rafała Chwedoruka połączenie „syntezy banałów i postulatów bardzo liberalnych ekonomicznie, usytuowanych już w szeroko pojętym anty-PiS-ie”. Obaj jednak nie są bez szans, by ze swoich pułapek i ograniczeń się wyrwać (przynajmniej częściowo) i zawalczyć na przykład o przynajmniej jakiś odsetek wyborców Małgorzaty Kidawy-Błońskiej czy Andrzeja Dudy.
Mobilizacja własnych wyborców i szukanie „normalsów”, jak się ich opisuje w mniej oficjalnych rozmowach sztabowców, polityków i doradców, to główne zadania na te 90 dni, jakie pozostały nam do pierwszej tury wyborów prezydenckich. To tylko na pozór dużo czasu, który bezlitośnie tyka i z każdym dniem utrudnia przebicie własnych baniek. Jeszcze inna kwestia, że wspomniani „normalsi” zaczynają się interesować polityką na kilka-kilkanaście dni przed wyborami - w tej logice i wpadki Kidawy-Błońskiej, i nieporadność Hołowni, i wpadki innych kandydatów mogą mieć znaczenie wyłącznie w ograniczonym zakresie kolejnych baniek wyborców.
I tak może się okazać, że do samego końca sztabowcy jednego kandydata będą sądzić, że wybory wygra się zdjęciem sędziego Nawackiego targającym uchwałę i nakręceniem wzmożenia przy sporze o sądy, doradcy drugiego, że kluczowym przekonaniem Polaków jest „zmęczenie PO-PiS-em”, a trzeciego, że wybory wygrają się same, bo przecież wyborcy nie zaufają kandydatce, która jest chodzącą wpadką. 10 maja wieczorem wielu z nich może być mocno zdziwionych.
ZOBACZ TAKŻE NOWY ODCINEK MAGAZYNU BEZ SPINY - PROSTO Z ANTENY WPOLSCE.PL:
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/486289-90-dni-do-wyborow-kto-odczyta-oczekiwania-stojacych-z-boku