W czterech państwach szczególnie wyraziście toczy się dziś realny spór o kształt życia publicznego, z prawicą nie będącą podróbką, ale prawdziwą kontrofertą: w Stanach Zjednoczonych, na Węgrzech, we Włoszech i w Polsce.
O dwóch pierwszych można powiedzieć z pewnością, że tamtejsi liderzy nie ulegają złudzeniom. Zarówno prezydent Donald Trump jak premier Viktor Orban jasno nazywają osie sporu, nie boją się walki, a wyborcy wiedzą między czym, a czym wybierają. Przynosi to wymierne rezultaty.
We Włoszech Matteo Salvini też tak postępował, ale stracił władzę (wszystko wskazuje, że tymczasowo), gdy na chwilę zapomniał o potędze systemu z jakim się mierzy.
A w Polsce? Wyrazisty front zmiany, nazywanie rzeczy po imieniu przyniosły przekonujące zwycięstwo prawicy w podwójnych wyborach roku 2015 (parlamentarne i prezydenckie) i w majowych wyborach do Parlamentu Europejskiego w roku 2019. Październikowe wybory do Sejmu i Senatu niby też wypadły dobrze, ale Senat został jednak przez prawicę stracony, a w Sejmie większość jest minimalna. To i tak wielki sukces, mocny demokratyczny mandat, ale poczucie niedosytu też było i jest zauważalne. Tym bardziej, że kampania miała wyraźnie inny klimat niż poprzednie - była prowadzona grzeczniej, spokojniej, dużo wysiłku poświęcono na pozyskanie wielkomiejskiej klasy średniej.
Nie znam wprawdzie (i nie znam nikogo, kto by znał) jednego choćby przedstawiciela tej klasy, który dał się uwieść pisowskim zalotom, ale zwolenników tego kursu to nie zraża. Nie dziwię się -trudno przyjąć do wiadomości, że niektóre grupy społeczne są tak egoistyczne, że nie zainteresowane żadnym projektem modernizacji, wzmocnienia państwa, walki ze złodziejstwem. Co im po tym, skoro służba domowa podrożała, a nad Bałtykiem większy tłok, bo przez 500 plus zaczęły tam częściej jeździć zwykłe rodziny?
Nie twierdzę, żeby o te grupy nie zabiegać, ale uważam, że trzeba włączać czerwony alarm, gdy zabiegi te przestają być dodatkiem do głównego wektora polityki prawicy, a stają się przekazem podstawowym. Prawica polska pogodzona ze światem III RP, akceptująca jej hierarchie i tabu, przestająca przeć do zmian, staje się bowiem nikomu nie potrzebna. Staje się zbędną podróbką tego, co występuje tam w nadmiarze i poprawnej jakości. To droga do katastrofy.
Nie dziwię się więc, że gazeta pana Michnika konsekwentnie podszeptuje prawicy ten właśnie kierunek, ostatnio codziennie martwiąc się o kampanię prezydencką Andrzeja Dudy. Wzruszyć się można czytając w piątkowym wydaniu:
W PiS coraz częściej słychać, że awantura z sądami zaszkodzi Dudzie w kampanii wyborczej. - Widać, że to mobilizuje elektorat opozycyjny, a już wybory parlamentarne pokazały, że jest go więcej niż naszego. W wyborach prezydenckich może to przesądzić o wyniku, bo Duda tylko naszym elektoratem nie wygra - analizuje polityk PiS.
Możliwe, że to wypowiedź zmyślona, ale możliwe, że prawdziwa - są bowiem w PiS niestety i tacy politycy, którzy za swój życiowy cel uważają „depisizację PiS”.
Jakby nie było, rozumowanie zacytowane przez GW i powielane co chwila, jest fałszywe. Wybory parlamentarne pokazały bowiem coś innego - że marzenia o demobilizacji elektoratu opozycji są mrzonką. Że trzeba przede wszystkim mobilizować swoich wyborców co - jeśli się to robi wiarygodnie, z pasją, w sposób profesjonalny - daje mocne zwycięstwo. Tak się stało choćby w wyborach do PE.
To samo powinien zrobić Andrzej Duda: jasno narysować linie kampanijne, stanąć na czele obozu dalszej zmiany i naprawy Polski i w cuglach wygrać druga kadencję. Takiego prezydenta Polacy wybrali w roku 2015, na spotkania z takim przychodziły przez pięć lat tłumy zwykłych, normalnych, rozumiejących więcej niż sądzi warszawka, wyborców.
Polaków mających dość postkomunistycznego sądownictwa jest bowiem więcej niż tych, którym się ono podoba. Wyborców pragnących rozwoju polskiej gospodarki w modelu prezentowanym przez ostatnie cztery lata jest więcej niż tych, którzy świetnie się czuli w systemie balcerowiczowskiego darwinizmu. Ludzi ceniących patriotyzm, tradycję, wiarę żyje tu więcej niż tych, którzy chcieliby się wynarodowić. Klucz tkwi zatem nie w porzuceniu własnych haseł, nie w przymilaniu się do obozu przeciwnego, ale w skutecznym opowiedzeniu o własnym, prawdziwym programie.
To jest istota sprawy. Na tym skupiają się Donald Trump i Viktor Orban! Nie finansują przeciwników w absurdalnej nadziei na ich życzliwość, ale budują własne kanały komunikacji z wyborcami. Są w terenie. Mówią językiem zrozumiałym, na własnych warunkach. Mają własną agendę podejmowanych spraw, nie pozwalają sobie narzucać tematów. Nie dają się wciągać w pogaduszki i pyskówki w CNN/TVN. Dzięki temu wygrywają wbrew całemu establishmentowi.
I gazeta Michnika to wie. Powtórzenia linii kampanijnej z roku 2015 najbardziej się obawia. Dlatego znów podrzuca prawicy szkodliwe recepty, podpowiada zwroty, które prowadzą na manowce. Obrzydzeniem napawają mnie te śmiszki-chiszki niektórych polityków prawicy uprawiane z ludźmi, którzy całą prawicę zamknęliby najchętniej w jakichś karnych izolatkach.
Swoją drogą, ludzi, którzy się już zmęczyli, przestraszyli, którzy wymiękają i wypłakują swoje żale pismu Michnika, warto przed najważniejszą kampanią najbliższych lat wysłać na zaległy urlop. Kim są - każdy mniej więcej wie.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/485005-uwaga-gazeta-michnika-podrzuca-prawicy-szkodliwe-recepty