Zawarcie umowy na kupno samolotów F-35 wywołało zrozumiałe ożywienie w szeregach opozycji. Jednak choć o planach tej transakcji wiadomo było od połowy zeszłego roku, nagle zaczęto kwestionować zarówno jej warunki jak i zasadność całego zakupu.
Wiceprzewodniczący sejmowej komisji obrony Czesław Mroczek, poseł Platformy Obywatelskiej, a za czasów rządu Donalda Tuska wiceszef MON, zapowiedział złożenie wniosku w tej sprawie do Najwyższej Izby Kontroli. „Chcemy poznać, jakie były przesłanki tej decyzji i czy z formalnego punktu widzenia przeprowadzono wszystkie niezbędne procedury poprzedzające zakup. Mam wątpliwości, czy przeprowadzona została faza analityczno-koncepcyjna, analiza rynku, sprawdzenie, jaka jest dostępność potrzebnych nam samolotów i jak doszło do wyboru samolotu, który Polska zakupi” – wyjaśnił poseł Mroczek.
Mroczkowi sekundował kandydujący na prezydenta Szymon Hołownia. Zakwestionował on wartość transakcji. „Za sztukę płacimy ponad 550 mln zł. I to bez offsetu, bez infrastruktury. W jednej z ostatnich dużych transakcji (między koncernem Lockheed Martin a duńskim rządem) cena za sztukę, po negocjacjach, wyniosła ok. 345 mln złotych” – napisał na Twitterze Hołownia.
W dyskusji nad wydaniem kilku miliardów dolarów na zakup uzbrojenia nie byłoby oczywiście niczego nadzwyczajnego, ani niewłaściwego, gdyby nie fakt, że dziś – w warunkach ostrej wojny politycznej – opozycja przyzwyczaiła nas już do tego, że do jej zarzutów należy podchodzić z dużą ostrożnością.
Szymon Hołownia zżyma się na zbyt wysoką – jego zdaniem – cenę samolotu, porównując ją do sumy, którą zapłacili Duńczycy. Pomija jednak bardzo istotny fakt, że Dania, w przeciwieństwie do Polski, przystąpiła w 2002 roku do projektu budowy samolotu F-35. W zamian za udział w finansowaniu przedsięwzięcia, Dania – podobnie jak kilka innych państw (m.in. Wielka Brytania, Holandia, Włochy, Australia czy Norwegia) – otrzymała dostęp do nowoczesnych technologii oraz pierwszeństwo zakupu samolotu za cenę pomniejszoną o kwotę udziału w projekcie. Dlatego Polska, która pomimo amerykańskich zaproszeń, nie weszła do programu, nie może dziś liczyć na takie upusty jak Dania. Z tego samego powodu Polska nie może też skorzystać z transferu technologii, ponieważ produkcja i serwisowanie F-35 zostały już podzielone pomiędzy uczestników programu. O żadnym offsecie związanym z samolotem, ani o przeniesieniu produkcji nie może być już więc mowy. Rząd chce naprawić błędy poprzedników w inny sposób: przystępując do amerykańskiego programu „lojalnego skrzydłowego”, czyli budowy zaawansowanych dronów bojowych, które w przyszłości będą towarzyszyć samolotom F-35, wielokrotnie zwiększając ich możliwości i siłę bojową.
Oczywiście dziś można sobie, teoretycznie, wyobrazić offset innych technologii niezwiązanych z produkcją F-35, trzeba tylko pamiętać, że taka umowa offsetu bardzo podnosi cenę kontraktu (nawet o miliard dolarów w przypadku umowy na dostawę F-35 dla Polski) i niekoniecznie musi przynosić zysk gospodarce, zwłaszcza w przypadku pilnego zakupu, gdy nie ma już czasu na długie negocjacje. A jeśli Polska chce utrzymać zdolności obronne swojego lotnictwa, to powinna otrzymać nowe maszyny bojowe niemal natychmiast. Możliwości myśliwców poradzieckich takich jak MiG-29 są już bowiem na wyczerpaniu, czego dowiodła seria katastrof w ciągu trzech ostatnich lat. Dziwne, że Szymon Hołownia, którego żona jest pilotką myśliwca, o tym nie wie. A może raczej dobrze o tym wie, ale wymogi walki politycznej każą mu szukać mocno naciąganych wątpliwości.
Nieco inny charakter mają zarzuty posła Mroczka. Nie kwestionuje on – jak się zdaje – samej decyzji zakupu, ale odwołuje się do nieprzejrzystej – jego zdaniem – decyzji o wyborze konkretnego typu samolotu. Zarzut ten brzmi jak echo krytycznych uwag wypowiadanych na temat F-35 w środowisku byłych dowódców wojskowych odsuniętych od swoich stanowisk po objęciu władzy przez PiS. Jednym z nich jest generał Adam Duda, były szef Inspektoratu ds. Uzbrojenia MON, który za rządów koalicji PO-PSL odpowiadał m.in. za nieszczęsny i ostatecznie unieważniony zakup francuskich Caracali. Generał Duda w wywiadzie dla portalu Gazetaprawna.pl twierdzi, że kupując nowe samoloty, nie wyczerpaliśmy pełnej procedury towarzyszącej tak wielkiemu kontraktowi. „Nie wiemy, na podstawie jakich przesłanek i jakiego kryterium dokonano wyboru samolotów wartych miliardy złotych” – mówi gen. Duda. Sam jednak zarazem przyznaje, że dotychczasowe analizy dotyczące kupna nowego samolotu prowadzone były bez żadnych widocznych rezultatów już od wielu lat, również w czasach, gdy on sam odpowiadał za zakupy uzbrojenia z ramienia MON.
Dopiero pod koniec 2018 roku wszystko przyspieszyło i MON wysłał zapytania do różnych producentów w sprawie dostaw samolotów wielozadaniowych dla polskiego lotnictwa. Odpowiedzi przysłał Boeing – producent samolotów F-15 oraz F/A-18, szwedzki SAAB z kolejną wersją Gripena, włoskie Leonardo oferujące europejskiego Typhoona oraz Lockheed Martin proponujący – do wyboru najnowszego F-35 lub nową odmianę znanego nam F-16. Eksperci typowali wtedy zakup kolejnych samolotów F-16. Na ich korzyść przemawiały niższy koszt zakupu, doświadczenie w eksploatacji tej maszyny w polskim lotnictwie, posiadana przez nas infrastruktura oraz piloci przeszkoleni na ten typ.
Wydawało się więc początkowo, że będziemy odkurzać plan z 2003 roku, gdy Polska podpisała umowę na zakup samolotów wielozadaniowych F-16. Była to jednak kropla w morzu potrzeb. Pierwotnie zakładano kupno 72 egzemplarzy F-16, potem zmniejszono tę liczbę do 60 sztuk, ostatecznie stanęło na 48 maszynach, które zaczęły przylatywać do Polski w 2006 roku. Uniemożliwiło to wtedy pełne przezbrojenie naszego lotnictwa na nowoczesne maszyny produkcji zachodniej, kompatybilne ze standardami natowskimi. Kupno kolejnych F-16 odłożono. Przyczyną zmniejszenia zamówienia były oczywiście pieniądze. Wyglądało na to, że dopiero teraz – po kilkunastu latach przerwy – powrócimy do kolejnych dostaw F-16.
Jednak na początku marca 2019 roku, po kolejnej katastrofie myśliwca MiG-29, wszystko się zmieniło. Najpierw minister obrony, a potem również prezydent Andrzej Duda, ujawnili, że Polska prowadzi już rozmowy w sprawie dostaw F-35. „Chcemy zakupić 32 samoloty wielozadaniowe piątej generacji” – sprecyzował minister Błaszczak.
Wtedy stało się jasne, że przetargu na nowe samoloty nie będzie. Zresztą trudno byłoby sobie wyobrazić taki przetarg, bo – oprócz F-35 – nie ma dziś na rynku innych maszyn piątej generacji. Rosjanie i Chińczycy dopiero testują swoje maszyny tej klasy (pomijając już fakt, że mało prawdopodobne jest, aby Polska kupowała broń w tych państwach), a ich europejskie odpowiedniki, szykowane m.in. przez Airbusa oraz – niezależnie – przez brytyjski BAE, są jeszcze w fazie projektowania.
Wynika z tego, że wiele zarzutów stawianych przez opozycję w sprawie zakupu samolotów F-35 jest mocno chybionych i można je interpretować jako rodzaj zemsty za Caracale. Rząd PO-PSL chciał w 2015 roku kupić te sięgające swoją konstrukcją lat 60. XX stulecia, francuskie śmigłowce, pomimo że na rynku było wiele znacznie nowocześniejszych i niekiedy tańszych maszyn innych producentów. Nic dziwnego, że po zwycięstwie PiS tę głośną i zarazem dziwaczną transakcję anulowano.
W walce o zyski producenci broni gotowi są stosować różne chwyty i naciski. Choćby z tych powodów dobrze byłoby, aby decyzje w sprawie wyboru uzbrojenia były wyjęte spod bieżącej przepychanki politycznej. Opozycja obudziła się ze swoimi zastrzeżeniami do zakupu F-35 dopiero dzisiaj. Biorąc pod uwagę gwałtownie rosnącą temperaturę przed wyborami prezydenckimi, trudno dostrzegać w tym wyłącznie troskę o bezpieczeństwo państwa i portfele podatników.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/484989-zemsta-za-caracale-czyli-kogo-najbardziej-boli-zakup-f-35