Dziś punktualnie o godz. 23 Brytyjczycy wychodzą z Unii Europejskiej. Spełnia się sen Nigela Farage’a, spełniają się plany wpływowej grupy torysów skupionych wokół European Research Group. Miliony świętują, ale też miliony płaczą, czasem w przenośni, czasem dosłownie. Przed Wielką Brytanią - wspaniałym krajem o wielkich tradycjach - z jednej strony trudny okres, ale z drugiej także ogromna szansa. I trochę szkoda, że to w jakiejś mierze naszym kosztem, bo teraz trudniej będzie hamować centralistyczne i ujednolicające tendencje większości polityków z Niemiec czy Francji. I można też zastanawiać się, czy przemoc stosowana obecnie wobec rządu w Warszawie nie jest także odreagowaniem brexitowej porażki.
Brexit ma tysiąc kontekstów, i nie sposób o nich opowiedzieć w jednym felietonie. Dziś należy przede wszystkim życzyć Londynowi powodzenia, wyrażając jednocześnie uznanie dla faktu, że mimo wszystko uszanowano decyzję referendalną, ocalając demokrację przed ową aurą fikcyjności, która coraz częściej otacza formalne „rządy ludu” w Europie kontynentalnej, często głosującej tak długo, aż padnie właściwy wynik.
Nie była to łatwa batalia. Przez trzy i pół roku, które upłynęły od dnia głosowania, zwolennicy pozostania Wielkiej Brytanii w Unii, czyli „remainers”, sięgnęli po każdą możliwą sztuczkę, po każdy trik, po każdą metodę. Zawstydzali, straszyli, szantażowali tę cześć narodu, która śmiała powiedzieć Brukseli NIE. Naciągali prawo, ignorowali obyczaj, proponowali ponowne głosowanie. I pewnie osiągnęliby cel, gdyby nie potwierdzenie woli narodu w ostatnich wyborach parlamentarnych, które dały torysom większość pod sztandarem „Get Brexit Done”.
To jest być może najważniejsza lekcja z ostatnich lat: sama wola narodu o niczym nie przesądza. Jeśli nie stoi za nią determinacja, siła i umiejętności polityczne przynajmniej części elit, może został łatwo zignorowana, zbagatelizowana, zmanipulowana, a finalnie odwrócona. Wielka Brytania nie wyszłaby z Unii, gdyby naprzeciw lewicowo-liberalnego mainstreamu nie stanęła równie zdeterminowana grupa zwolenników pełnej niepodległości. A i pewnie to by nie wystarczyło, gdyby nie typowa dla Brytyjczyków niechęć do uleganie brutalnej presji. Narody z tradycją imperialną czują, kiedy próbuje się z nich zrobić poddanych.
Zdanie, że „Brexit to dla Unii poważne ostrzeżenie”, stało się już banałem. Padło tysiące razy, i niczego nie zmieniło. Unia wciąż uważa, że w odpowiedzi na kłopoty trzeba naciskać pedał gazu aż do dechy. Fakt, że coraz mniej narodów czuje się w niej komfortowo, na nikim nie robi wrażenia. W tle jest świadomość władców wspólnoty, że mają w ręku potężne narzędzia nacisku na niepokornych: i prawne, i propagandowe, i społeczne, i także ekonomiczne. I tak, jest to słuszna diagnoza. Kraje biedniejsze i słabsze niż Brytyjczycy nie mają żadnego pola manewru.
Ale jednak Brytyjczycy wychodzą. Nie wszędzie sięga moc samozwańczych panów kontynentu. Może, gdy otrzeźwieją, gdy minie pierwszy gniew, jednak przemyślą sprawę, i zrozumieją, że idą kursem najgorszym z możliwych? Bo w istocie jest to ten sam kurs, który doprowadził do obu wojen światowych. Tak, w innym przebraniu, ale z ducha dokładnie ten sam.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/484955-a-jednak-wychodza-fakt-ze-oparli-sie-presji-imponuje