„Polska albo będzie trzeźwa, albo jej nie będzie wcale”
– przestrzegał Stefan Wyszyński. Jedni twierdzą, że zdanie Kardynała Tysiąclecia dotyczyło pijaństwa, inni, że miało znacznie szersze i głębsze znaczenie. Ja należę do tych drugich.
„My, Polacy, mamy prawo sami decydować o sobie i swoich prawach”
– powiedział wczoraj prezydent Andrzej Duda, wzburzony przebiegiem zdarzeń w europarlamencie. Mamy mieć to prawo, nikt nam go bowiem nie sprezentuje, jeśli nie wywalczymy sobie tego sami. W istocie sprawy nie chodzi o sądy, choć jest to jeden z ważnych filarów funkcjonowania państwa, lecz o zrozumienie znaczenia i powagi sytuacji.
Pamięć bywa dokuczliwa. Pamiętam teksty z niemieckiego tygodnika „Der Spiegel” z pierwszych lat Polski w Unii Europejskiej, który odmawiał polskiemu rządowi prawa głosu, nim jeszcze zrobił to głośno prezydent Francji Jacques Chirac, pamięta porównanie Polski - „kraju o wybujałych aspiracjach politycznych”, przez niemieckich dziennikarzy do Saary, mikrolandu o powierzchni 2,6 tys. km.kw. i z niespełna milionem mieszkańców, pamiętam blokowanie przez rząd federalny dostępu Polaków do swego rynku pracy (Niemcy znieśli go jako ostatni), utrudnianie działalności polskim przedsiębiorcom na terenie RFN, że nie wspomnę o zniesionej dopiero pod koniec lat dziewięćdziesiątych możliwości odliczania od podatku łapówek wręczanych przez niemieckich inwestorów i handlowców poza granicami, odmowę Berlina dotyczącą włączenia Polski do grona tzw. eurodecydentów (piątki największych państw UE) w debatach dotyczących funkcjonowania i przyszłości wspólnoty, pamiętam storpedowanie przez Niemcy i Francję traktatu nicejskiego (i ówczesne hasło Platformy Obywatelskiej: „Nicea albo śmierć”), osłabienie siły polskiego głosu w unii, masowe wciskanie w Polsce niemieckich towarów gorszej jakości… - długo by wymieniać, z protestami Niemiec dotyczącymi wzmacniania NATO w Polsce, co – według prezydenta RFN Franka Waltera Steinmeiera było „machaniem szabelką” i „drażnieniem Rosji”, po gazową, rosyjsko-niemiecką pępowinę…
To są fakty, pierwsze z brzegu, przedstawione esencjonalnie. Po co je przypominam? Po to, aby uzmysłowić tym, którzy tego wciąż nie pojmują, że polityka nie jest - jak mawiają sami Niemcy - „kawiarnianym kółkiem ciotek”. Powiedziałem to wczoraj w PR24 i powtórzę jeszcze raz: jest to twarda, bezwzględna walka interesy narodowe, a debata w europarlamencie w sprawie ustanawianej w naszym kraju reformy sądownictwa to w gruncie rzeczy decydująca faza zmagań o samostanowienie Polski - kto z polskich eurodeputowanych tego nie rozumie jest albo kretynem, albo zdrajcą.
Mówiąc otwartym tekstem, sądownictwo w Polsce interesuje Niemców mniej niż zeszłoroczny śnieg. Interesuje ich natomiast bardzo, podobnie jak Francuzów i nie tylko, czy Polska nie wybija się na samodzielność, czy nie wyrasta na silnego gracza, mającego i realizującego własną politykę, z którym trzeba będzie się liczyć. A wyrasta, tworzy wpływowe grupy, jak V4 czy tzw. Inicjatywa Trójmorza, wspierana przez jakże niepopularnego w Niemczech i Francji, prezydenta USA Donalda Trumpa. Polskę, która nie zadowala się importem złomu za miliardy euro, jak francuskie helikoptery, czy choćby niemieckie leopardy z demobilu za jedno euro…, Polskę, która rośnie w siłę gospodarczą i prowadzi własną polityką obronną o znaczeniu wręcz strategicznym… - taki rozwój sytuacji nie może budzić zachwytu ani w Berlinie, ani w Paryżu, czy w Moskwie. Z ich punktu widzenia, acz zróżnicowanych powodów, taki polski rząd należy utrącić i to jak najszybciej, także z pomocą sprzedajnych i żądnych władzy polskich polityków lub usłużnych idiotów, którzy nie pojmują, o co toczy się gra.
Tu zbiegają się interesy marzącej o powrocie do władzy, klientystycznej spółki rządowej PO-PSL wobec Berlina (dość wspomnieć „hołd berliński” byłego szefa polskiej dyplomacji Radosława Sikorskiego, domagającego się przywództwa Niemiec w Europie), wobec Paryża (zawarte porozumienie na zakup przestarzałych caracali, których nie chcieli nawet sami Francuzi w swej armii), czy Moskwy (patrz skandaliczny kontrakt gazowy, zablokowany przez UE). I oto dziś wiceprzewodniczący Federalnego Trybunału Konstytucyjnego w Karlsruhe Stephan Harbarth odsądza polski rząd od czci i wiary za… upolitycznienie wymiaru sprawiedliwości…, mein Gott!, ten Harbarth, którego usadowiły na tej posadzie obie izby parlamentu - Bundestag i Bundesrat, który do tej pory był posłem Bundestagu chadeckiej partii CDU, tenże Harbarth, który reprezentuje niemiecki, bodaj najbardziej upolityczniony system prawny w całej Unii Europejskiej…
Za odpowiedź niechże posłuży to, co podczas debaty w europarlamencie powiedział… jego rodak i kolega po fachu, poseł PE Maximilian Krah:
„Jestem praktykującym prawnikiem w Niemczech. Oczywiście, że u nas sędziowie nominowani są przez ministerstwo sprawiedliwości. Przykład Polski, gdzie sędziów, przewodniczących i i następców wybierają ich koledzy jest szczególny. (…) Sędzia nie może sam siebie powoływać, sam sprawdzać czy trzyma się zasad i sam awansować. Sędzia jest wolny w swych orzeczeniach, ale to nie on ma sam się wybierać, decydować kto będzie sędzią i jakie mają być procedury sądowe”.
Ale dla zakłamanych reprezentantów naszej „wyjątkowej kasty” (bo nie wszystkich prawników) i wspierających ją polityków opozycji wyroczniami mają być „Harbarthowie” oraz wszyscy ci „sojusznicy”, którzy pouczają i usiłują meblować nasz kraj, włącznie z tzw. Komisją Wenecką, przedstawianą przez „totalsów”, jako jakiś unijny organ… Trudno wymagać od przeciętnego Kowalskiego, by rozróżniał unijną Radę Europejską, wytyczającą kierunki rozwoju wspólnoty, od Rady Europy – grupującej także państwa nienależące do UE, a której to właśnie ciałem doradczym jest tzw. Komisja Wenecka; gwoli ścisłości, jej właściwa nazwa brzmi Europejska Komisja na rzecz Demokracji przez Prawo, a państwami członkowskimi tego gremium są m.in. Rosja, Ukraina, Mołdawia, Armenia, Azerbejdżan, Kazachstan, Kirgistan, ba, Turcja, Meksyk, Brazylia czy Korea Południowa itd… - łącznie 60 krajów.
Każdy, powtórzę, każdy kto może przyczynić się do odsunięcia PiS od władzy, najlepiej polskimi rękami, będzie wspierany przez polityków z zagranicy, którym nie w smak była, jest i będzie silna Polska, dbająca o własne interesy.
„My, Polacy, mamy prawo sami decydować o sobie i swoich prawach. Po to walczyliśmy o demokrację. Nie będą nam tutaj w obcych językach narzucali, jaki ustrój mamy mieć w Polsce i jak mają być prowadzone polskie sprawy”
– powiedział wczoraj prezydent Andrzej Duda na Mazowszu, wzburzony przebiegiem zdarzeń w europarlamencie. Ja, starszy już facet, który zjadł zęby na salonach niemieckiej i unijnej polityki, jestem dumny z postawy prezydenta RP. Nie prostaka, który szczycił się tym, że żadnej książki w życiu nie przeczytał, nie bełkoczącego coś w pijanym widzie i chwiejącego się postkomunisty, lecz właśnie takiego, który reprezentuje nie „kuricę”, lecz Polskę, dumną Polskę. W istocie sprawy nie chodzi bowiem o sądy, choć jest to jeden z ważnych filarów funkcjonowania państwa, lecz o zrozumienie powagi sytuacji.
Jest to jeden z kluczowych momentów w naszej historii, który – bez cienia przesady i popadaniu w patos, przesądzi o tym, co wyśpiewywał Jan Pietrzak: „Żeby Polska była Polską”… Nie potępiam Niemców za to, że bronią własnych interesów. Jeśli ktoś jednak sądzi, że są zatroskani tym, jak nam się wiedzie, jakie czyhają na nas niebezpieczeństwa, czego i kogo powinniśmy się wystrzegać, „żeby Polska była Polską”, ten jest głupcem. Taki sposób myślenia prowadzi wprost do narodowej samozagłady. To nie Niemcy, ani Francuzi, czy Rosjanie, mają decydować, co jest dla nas dobre, a co złe, że złe jest jakoby Prawo i Sprawiedliwość, zaś dobrzy są wszyscy przeciwnicy tej partii. O tym zadecydujemy my, Polacy, kartką wyborczą, bez pomocy „zagranicy”, wzywanej przez tzw. totalną opozycję z odsuniętej przez obywateli od władzy Platformy z nazwy Obywatelskiej oraz postkomunistów z PZPR, która wpisała nam kiedyś przyjaźń z sowiecką Rosją do Konstytucji PRL, przetrwałych dzięki porozumieniu przy okrągłym stole.
W chwili szczytowania popularności odrażającego moralnie przekręciarza Mateusza Kijowskiego, tuż za Odrą powstał… Komitee zur Verteidigung der Demokratie, niemiecki mutant KOD, rzecz jasna hołubiony przez „totalsów” z PO, który wespół z „niemieckim przyjaciółmi” manifestował pod polską ambasadą w Berlinie z hasłem: „Żądamy skrócenia kadencji tego Sejmu”… „Tego”, znaczyło PiS-owskiego. Całej tej akcji towarzyszyła uprawiana w Niemczech do dziś multimedialna, antypisowska kampania dezinformacji. Inna rzecz, pokażcie mi niemieckiego polityka, albo jakąś niemiecką redakcję, która zorganizowałaby w Warszawie manifestacje przeciw własnemu, niemieckiemu rządowi…
Niemcy w obronie polskiego sądownictwa, Niemcy rozdający nagrody polskim sędziom i politykom, Niemcy w obronie rzekomo zagrożonej, polskiej demokracji… - o paranojo! Kto w ogóle dał Niemcom prawo do pouczania nas, Polaków, nie tylko pod tym względem? To może dla przypomnienia krótka lekcja historii, do powtarzania za Odrą; gdy w naszym kraju powstała pierwsza w Europie, a druga w świecie (po USA) konstytucja, państwo niemieckie, jako jeden, spójny organizm w ogóle jeszcze nie istniało. Istniały krwawo walczące z sobą księstwa, w tym Królestwo Prus, które wykorzystało „złotą wolność” w Polsce i jako jeden z zaborców zagarnęło część naszego kraju. Dzięki nam natomiast, dzięki naszemu umiłowaniu wolności i demokracji, a ściślej, dzięki „Solidarności” Niemcy żyją na powrót w zjednoczonym państwie. Czy to mój wymysł, czy fakty, z uchwaloną przez Bundestag tuż przed upadkiem komunizmu ustawą, pn. „Ende des Provisoriums”/”Koniec prowizorki”, a poprzedzoną podjęciem przez kanclerza Helmuta Kohla z honorami należnymi głowie państwa Ericha Honeckera w Bonn, czyli uznaniem istnienia i niepodważalności byłej Niemieckiej Republiki Demokratycznej?
Pamięć bywa dokuczliwa. O czym wielu nie wie, zapomina, albo nie chce pamiętać, Niemcy są de facto jednym z najmłodszych krajów Europy, ukształtowanym dopiero w XIX wieku poprzez Związek Niemiecki, a później hegemoniczne Cesarstwo Niemieckie i III Rzeszę z hasłem: „Ein Volk, ein Reich, ein Führer!”, które z demokracją nie miały akurat nic wspólnego. W kwestii formalnej, system demokratyczny, wraz z podziałem niemieckiej federacji i Ustawą Zasadniczą (konstytucją) został dzisiejszym Niemcom narzucony przez aliantów po II wojnie światowej. Więc powtarzam pytanie: kto w ogóle dał Niemcom prawo do pouczania nas, Polaków, naród państwa o ponad tysiącletniej historii, z najstarszą w Europie i jedną z najstarszych w świecie tradycją demokracji i parlamentaryzmu? Mówiąc bez ogródek, demokracja funkcjonowała (nawet jeśli z naszymi własnymi zastrzeżeniami) w Polsce także wtedy, gdy Niemcy w szaleńczym uwielbieniu dla Führera usiłowali poszerzać swą „przestrzeń życiową”…
Nie wytaczam zimnowojennych dział, jestem rzecznikiem porozumienia i przyjaznych relacji z Niemcami. Znam ich na tyle, że wiem, kogo cenią i za co. Nie można mieć do nich wszakże pretensji, że dbają przede wszystkim o własne interesy. Można natomiast mieć pretensje i gardzić tymi naszymi politykami, którzy z gębami pełnymi frazesów i komunałów o demokratycznej, europejskiej Polsce, a w rzeczywistości w imię partykularnych interesów oraz z nieskrywanej żądzy objęcia panowania, zdolni są do wyprzedaży wszystkiego co polskie, czego niestety, doświadczaliśmy w historii parokrotnie. Dziś, niestety, również… Więc gardzę wami, współcześni targowiczanie, i tego prawa nikt mi nie zabierze… Pozostaje tylko mieć nadzieję, że polskie społeczeństwo nie jest tak głupie, za jakie ma je nieformalny rzecznik pozbawionych władzy, pewien formalny redaktor naczelny pewnego polskojęzycznego tygodnika z misją…
„Polska albo będzie trzeźwa, albo jej nie będzie wcale”…
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/482793-gra-o-niezaleznosc-polski