Ostatnie dni pełne są medialnych doniesień o kłopotach Platformy Obywatelskiej. Co charakterystyczne, problemy największej partii opozycyjnej dotyczą w zasadzie każdego pola jej działalności: od finansowych, przez strukturalne, na mentalnych i politycznych kończąc. Partia pogrążona w wewnętrznych sporach personalnych związanych z przywództwem nie potrafi (nie chce?) skupić się na projekcie Kidawa i zbliżających się wyborach prezydenckich. Mnożą się wzajemne oskarżenia, a przedstawiciele frakcji - anonimowo, choć coraz częściej także pod nazwiskiem - docinają swoim konkurentom w samej PO.
Plotki i doniesienia to jedno, inna rzecz to jednak konkretne deklaracje najważniejszych ludzi w Platformie. Warto tutaj sięgnąć po [wywiad, jakiego „Newsweekowi”] udzielił Tomasz Siemoniak, były szef MON, dziś kandydat na następcę Grzegorza Schetyny w roli szefa PO.
Z obrazu partii, jaki kreśli Siemoniak, można wywnioskować, że z Platformą jest jeszcze gorzej niż może się wydawać na pierwszy rzut oka. I nie zmienia tego nawet mocno naciągana opowieść Siemoniaka („Schetyna przejął partię, która miała około 10-procentowe poparcie”), którą też możemy przeczytać. Proszę zwrócić uwagę choćby na fragment, w którym Siemoniak zdradza co nieco kulisów, jakie miała decyzja Grzegorza Schetyny o rezygnacji z kandydowania w wyborach wewnętrznych w Platformie.
Na przełomie listopada i grudnia Schetyna zapytał mnie, co bym zrobił, gdyby on nie kandydował. Powiedziałem, że bym się zastanowił i raczej bym się zdecydował, bo zależy mi na Platformie. Ale potem Schetyna dość zdecydowanie wypowiadał się, że będzie kandydował, więc pomyślałem, że po prostu sondował. (…) W każdym razie, kiedy wyjeżdżał na święta, zapowiedział, że 2 stycznia ogłosi swoją decyzję. Byłem przekonany, że będzie kandydował
— przekonuje były minister obrony narodowej, dodając, że jeszcze 2 stycznia (!) Schetyna odbywał szereg spotkań, niepewny swojej decyzji.
Wśród komentatorów i publicystów zbyt często pokutuje przeświadczenie, że liderzy polskich partii planują swoje decyzje na trzy albo i cztery ruchy do przodu. Nie zmienia to jednak faktu, że jeśli Siemoniak kreśli prawdziwy obraz PO (a nie widzę powodu, dla którego miałby ściemniać), to partia jawi się jako struktura w kompletnej rozsypce decyzyjnej, rozedrgana, uzależniona od opinii z zewnątrz.
Zwłaszcza ten ostatni aspekt sprawy jest ciekawy, co charakterystyczne, podzielany nie tylko przez Siemoniaka, ale i Andrzeja Halickiego.
Mówiłem, że nie można ulegać presji, kiedy nieprzychylne nam osobom z zewnątrz dyktują, kto ma być szefem PO
— przekonuje Siemoniak.
Halicki z kolei dodaje:
Szefa PO wybierają członkowie Platformy, a wśród nich Grzegorz Schetyna ma duży poziom zaufania i jest świadomość, że bardzo wiele zrobił dla formacji. Tu nie ma wątpliwości, ale rzeczywiście były takie oczekiwania zewnętrzne, trochę medialne, żeby dokonać nowego otwarcia.
Bez złośliwości i z całym szacunkiem do gabinetowo-zakulisowych umiejętności Schetyny, nie da się tak prowadzić największej partii opozycyjnej, z budżetem liczonym w dziesiątkach milionów złotych, ośmioma sejmikami wojewódzkimi pod kontrolą i z władzą na poziomie kilku kluczowych największych samorządów miast. Jeśli Platforma drży z powodu ocen, jakich jej politycy naczytali się w „Wyborczej” czy „Kulturze Liberalnej”, to trudno nie oprzeć się wrażeniu, że PO to spora fasada, za którą poza talentami poszczególnych polityków nie kryje się nic więcej. Decyzja Schetyny jawi się więc jeszcze bardziej jako wymuszona, w zasadzie pozorowana, trochę jak wystawienie Małgorzaty Kidawy-Błońskiej jako kandydatki na premiera, gdy jeszcze kilka chwil wcześniej deklarowało się własne aspiracje co do kierowania rządem.
Idźmy dalej. Tomasz Siemoniak we wspomnianym wywiadzie celnie diagnozuje przynajmniej część przyczyn, dla których Platforma straciła zaufanie wśród wielu wyborców i od czterech lat z hakiem nie potrafi go odzyskać.
Niedocenienie kwestii poziomu wynagrodzeń Polaków i ich skłonności do wyrzeczeń. Okazało się, że starczyło pieniędzy na 500 plus. (…) Można mówić o ośmiorniczkach, innych rzeczach, ale ja uważam, że naszym największym błędem było to, że mentalnie pozostaliśmy w walce z kryzysem finansowym, procedurą nadmiernego deficytu itp. itd. Ludzie widzieli w telewizji „zieloną wyspę”, wokół siebie nowe budynki i autostrady, a u siebie w mieszkaniu wciąż patrzyli na tę samą meblościankę z lat 70.
— tłumaczy szef Platformy.
Jeśli dodać do tego apel Siemoniaka, by Platforma zaczęła walczyć o Polskę powiatową, to przynajmniej na poziomie tezy wyjściowej nie jest to argumentacja pozbawiona logiki. Niestety, w „Newsweeku” zabrakło pytania, dlaczego sposób prowadzenia polityki przez Platformę idzie kompletnie w poprzek temu wyczuciu. Sposób, za który współodpowiedzialny jest przecież i sam Siemoniak, ale i inni kandydaci startujący w wyborach na przewodniczącego Platformy. I znów - to już moje dopowiedzenie - odpowiedzialne są za to podszepty z zewnątrz: tak jak w kwestii kierownictwa Platformy, tak również i co do przyjętej strategii zbyt dużo w PO ma Czerska i inni wszystkowiedzący podpowiadacze, a nie sami politycy; ospali, bezradni, poddani (z chlubnymi wyjątkami). To się po prostu wyczuwa.
Płynnie dochodzimy tutaj do trzeciego pola gry, które Platforma oddaje walkowerem - mam wrażenie, że również pod wpływem presji z zewnątrz. Nie wiem, czy sam Siemoniak podobnie definiuje przyczyny, ale jeśli chodzi o stawiane diagnozy, z pewnością już tak. Były szef MON sugeruje bowiem, że ostatnie lata to nadmierny skręt PO w lewo. Co ważne, Siemoniak powołuje się tutaj na nastroje w samej partii.
Ja na pewno nie pozwolę, żeby Platforma skręciła w lewo. Wydaje mi się, że pod tym względem dobrze wyczuwam nastroje w PO. Mamy więc trójkę kandydatów o wrażliwości z pewnością bardziej lewicowej niż ja (Arłukowicz, Mucha, Sienkiewicz) i dwóch liberałów o bardziej konserwatywnej wrażliwości (Zdrojewski i ja). (…)
Jestem przeciwnikiem wojny partii politycznych z Kościołem. Widzę oczywiście błędy, patologie, przechodzenie granicy upolitycznienia. Ale nie może to przesłaniać roli Kościołów w budowie wspólnoty, rozwoju duchowości, wspieraniu dobrych wartości
— tłumaczy były szef MON.
Na kolejnym oddechu dodaje zresztą, że Platforma nie powinna popierać ustawy, w której związkom partnerskim zostałyby przyznane prawa do adopcji dzieci, a on sam („jako praktyk logistyki rodzicielskiej”) jest zwolennikiem pozostawienia lekcji religii w szkole. Przyznają państwo - jak na ostatnie standardy Platformy to niemal deklaracja zarzucenia konserwatywnej kotwicy.
Myślę, że Siemoniak ma zresztą i tutaj rację. Nawet w samej Platformie - i nie mam na myśli kilku głośnych nazwisk ze studiów telewizyjnych, ale działaczy w terenie - nie ma dziś specjalnej ochoty na jakiś progresywny kurs. Nie są to ludzie zaczadzeni, widzą, że dookoła o wiele większe efekty (wyborcze) robi pragmatyczny kurs na zachowanie pewnego status quo w relacjach z Kościołem i obecność na Orszaku Trzech Króli niż odwoływanie spotkań opłatkowych w ratuszu czy wizyty na paradach równości. Czy to się komuś podoba czy nie, taka jest dziś Polska - zwłaszcza ta powiatowa, o którą chce zawalczyć Siemoniak.
Problem polega na tym, że także sam Siemoniak był we władzach partii, które zaakceptowały zmianę kursu przyjętą kilka lat temu. O ile za czasów Donalda Tuska Platforma próbowała niuansować i nie wchodzić w spory ideowe czy cywilizacyjne (do pewnego momentu to się zresztą udawało), o tyle z czasem to już nie była korekta kursu, ale całościowy zwrot. Nie bez przyczyny takie cenione przecież postaci jak Marek Biernacki przywędrowali do przystani ludowców, zamiast walczyć o swoje w strukturach PO.
Myślę, że Siemoniak dobrze wie, że przesadzili w Platformie - że kurs narzucony przez najbardziej krzykliwe (a czasem po prostu wpływowe) środowiska trawi tę partię od środka niczym wirus. I o ile były szef MON trafnie diagnozuje sporo spraw, to nie podaje żadnej, ale to żadnej odpowiedzi, na ewentualną zmianę samej partii. Mgliście kreślone opowieści o poszerzaniu się Platformy o kolejne środowiska polityczne to przecież w gruncie rzeczy zapowiedź „więcej tego samego”. A sam nowy szef Platformy - niezależnie, czy będzie nim Siemoniak, Budka czy ktoś inny - nie będzie miał choćby tej siły (której nieco miał Schetyna), by szarpnąć cuglami i zaordynować inny kierunek dryfu. Celnie problemy te opisał w wywiadzie dla naszego portalu Konrad Szymański, zwracając uwagę na kłopoty wszystkich ugrupowań tworzących Europejską Partię Ludową (a więc i PO).
W tej sprawie ważniejsze jest co innego - Donaldowi Tuskowi powierzono wymyślenie chadecji na nowo; rodziny partyjnej, która przeżywa trudne chwile. Coraz większa część polityków EPP pochodzi z nowych krajów członkowskich, w starej UE ta formuła się wyraźnie wyczerpuje. Wysycha rezerwuar chadecji, z którą dałoby się współpracować w ramach szerszych centro-prawicowych porozumień. A sam pamiętam z czasów swojej pracy w PE, że współpraca z EPP była często korzystna. Ale EPP musi sobie odpowiedzieć na piekielnie trudne pytanie o swoją rolę w polityce europejskiej: czy chce zachować tożsamość centroprawicy europejskiej, czy też dołączyć do konsolidacji establishmentu i dać sobie narzucić program oraz partnerów politycznych. Jeżeli okaże się, że EPP wybiera ten drugi scenariusz, to musi pogodzić się z tym, że obsunie się jeszcze bardziej na lewo. Ale czy są tacy wyborcy, którzy chcą zagłosować na partię, która nie jest w stanie odróżnić się od ewoluującego konglomeratu lewicy, z domieszką liberałów czy zielonych? To nie jest nasz dylemat, ale z szerszej perspektywy to ważne pytanie także dla Polski. Byłoby lepiej, gdyby w Europie centroprawica była silniejsza, bo zasadniczo - choć nie zawsze - to poprawiałoby szanse na realizację polskich spraw.
Czy Tomasz Siemoniak, Borys Budka, albo którykolwiek z innych kandydatów na szefa Platformy odpowiada sobie na te pytania? A może jednak jedynym motorem działania jest pomysł, jak w krótkiej perspektywie uszczknąć Prawu i Sprawiedliwości dwa, trzy punkty procentowe w sondażach? Jedno wydaje się pewne - w Platformie to ostatni moment na czerwony alarm i ostrzegawcze dzwonki. Za chwilę mogą stać się, jak celnie nazwał to Jan Rokita na łamach „Sieci”, partią zbędną. To pewnie długi proces, bo pieniądze, struktury, ludzie i pamięć polityczna - wszystko to jest cennym kapitałem, ale na razie ludzie PO są na najlepszym kursie, by go roztrwonić do imentu.
ZOBACZ TAKŻE NOWY ODCINEK MAGAZYNU BEZ SPINY:
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/482022-wywiad-siemoniaka-pokazuje-ze-z-po-jest-gorzej-niz-kiepsko