Czy PO jest skazana na rozpad, gdy nie będzie już funkcjonować w swego rodzaju kleszczach polujących na swoje skalpy Tuska i Schetyny?
„Złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma” – to zdanie Onufrego Zagłoby wypowiedziane do Rocha Kowalskiego (w „Potopie” Henryka Sienkiewicza”) idealnie pasuje do relacji Donalda Tuska z Grzegorzem Schetyną. I razem poszli pod wodę. Pierwszy był Donald Tusk, który 5 listopada 2019 r. ogłosił, iż nie będzie kandydował na prezydenta RP. A 3 stycznia 2020 r., czyli dwa miesiące później, Grzegorz Schetyna ogłosił, że nie wystartuje w wyborach przewodniczącego PO. Można powiedzieć, że wzajemnie się utopili dwaj najważniejsi ludzie w dotychczasowej historii Platformy Obywatelskiej. Kiedyś najwięksi sojusznicy i współpracownicy, od 2009 r. najwięksi wrogowie, regularnie podkładający sobie pewne sympatyczne zwierzęta z ogonkiem.
Przez cztery lata kierowania Platformą Obywatelską przez Schetynę, najwięcej kłopotów przysparzał mu Donald Tusk, a nie PiS czy generalnie rządzący. Tusk z uporem i zapałem godnymi lepszej sprawy podkopywał autorytet Schetyny i przyprawiał mu liczne paskudne gęby, przy okazji patronując walkom frakcyjnym uderzającym w przewodniczącego PO. A Schetyna robił wszystko, by Tusk nie miał szans powrotu do polskiej polityki, a tym bardziej szans na zostanie prezydentem RP. Od 2015 r. w polskiej polityce nie było miejsca dla Tuska i Schetyny jednocześnie. Formalnie czasem nawet się spotykali, ale dobrej woli, a tym bardziej sympatii i szacunku nie było w tych relacjach za grosz. Gdy nawet Schetyna wskazywał na Tuska jako lidera opozycji czy naturalnego kandydata na prezydenta, robił to wyłącznie z powodów taktycznych, a najczęściej po prostu Tuska wrabiał, na co ten odpowiadał pięknym za nadobne.
Tusk i Schetyna doszli do takiego stanu w swej toksycznej relacji, że to ona pochłaniała większość ich czasu, czego śladu nie ma na przykład w załganym dzienniku byłego premiera – „Szczerze”. Bo dbano o pozory wiedząc, że jeśli to się „wysypie”, PO będzie miała wielkie kłopoty, a i samym antagonistom to zaszkodzi. Oczywiście obaj „grabili” sobie także na własną rękę, zmniejszając szanse na odegranie jakiejkolwiek znaczącej roli w polskiej polityce w 2020 r. Obaj też wielokrotnie w 2019 r. sprawdzali, czy uda im się jeszcze politycznie przeżyć w rolach liderów, choćby nie miało to już nawet cienia werwy czy błyskotliwości. Sprawdzali także poprzez badania. A Schetyna starał się pokierować nastrojami w partii i zbadać, jakie ma faktycznie poparcie – najpierw w aparacie partyjnym i pośród parlamentarzystów (prawybory prezydenckie, w których wskazał Jacka Jaśkowiaka), a potem wśród szeregowych członków.
Najpierw Tuskowi wyszło, że nie ma szans na wygranie z Andrzejem Dudą, a może nawet na przejście do drugiej tury, a potem Schetynie, że przegra z Borysem Budką, a może nawet z Bartoszem Arłukowiczem i Bogdanem Zdrojewskim. Dla obu byłaby to nie porażka, ale niebywała klęska. Dlatego woleli zwiać ze sceny niż potwierdzić przewidywania, które dla ich wizerunku i dorobku byłyby miażdżące. Efekt jest taki, że w 2020 r. ani Tusk, ani Schetyna nie będą mieli większego wpływu na polską politykę, a może nawet żadnego. A w następnych latach może być tylko gorzej. Oczywiście obaj antagoniści mają jeszcze jakieś protezy: Tusk stanowisko szefa Europejskiej Partii Ludowej, a Schetyna szanse na jakieś honorowe partyjne stanowisko w razie wygranej jego kandydata - Tomasza Siemoniaka. Ale obaj antagoniści wiedzą, że to tylko protezy, w dodatku niczego nie gwarantujące.
Tusk i Schetyna wykończyli się nawzajem, gdyż pojmowali politykę jako „ukatrupianie” (polityczne) kogo się da, z najbliższymi współpracownikami na czele. To miało dowodzić ich siły, determinacji i skuteczności. Nie programowe propozycje, lecz umiejętność i skuteczność w wycinaniu wewnętrznych rywali. Może dlatego PO i za Tuska, i za Schetyny była tak jałowa programowo. A każdy skalp z najbliższego otoczenia i należący do osoby bardzo wpływowej był trofeum najcenniejszym. Dlatego obaj nie mogli żyć bez kolejnych skalpów. W wypadku Tuska m.in. Macieja Płażyńskiego, Andrzeja Olechowskiego, Zyty Gilowskiej, Jana Rokity, Pawła Piskorskiego oraz samego Grzegorza Schetyny, którego skalp został jednak tylko nacięty. W wypadku Grzegorza Schetyny m.in. Jacka Protasiewicza, Michała Kamińskiego, Stefana Niesiołowskiego, Stanisława Huskowskiego, Marka Biernackiego. Cenniejszymi skalpami może się pochwalić Donald Tusk, ale to może z tego powodu, że on „polował” jako pierwszy.
Ukoronowaniem wojny Tuska ze Schetyną (albo odwrotnie) był pojedynek o skalp albo jednego, albo drugiego, który zakończył się wzajemnym oskalpowaniem. Ale już wcześniej słabł ich potencjał skalpowania: Tuska w latach 2012-2014, zaś Schetyny w latach 2017-2019. Żaden z potencjalnych następców obecnego przewodniczącego partii nie ma ani większego pojęcia, ani możliwości kierowania partią poprzez zdolność do skalpowania, którą przez długi czas mieli i Tusk, i Schetyna. Gdy ją tracili, słabło ich przywództwo, a partia rozłaziła się w szwach. Czy w związku z tym PO jest skazana na rozpad, gdy nie będzie już funkcjonować w swego rodzaju kleszczach Tuska i Schetyny? Niekoniecznie, choć zapowiada się przywództwo w stylu „ciamciaramcia”, które najpierw może być dryfem, a potem powolnym obumieraniem. I jeśli sprawdzi się taki scenariusz, członkowie PO zatęsknią za Tuskiem i Schetyna oraz ich skalpowaniem, choć każdy mógł być ich ofiarą i nikt nie znał dnia ani godziny.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/480487-najpierw-tusk-a-teraz-schetyna-wzajemnie-sie-wykonczyli