Linia, jaką środowiska opozycyjne przyjęły w sprawie dochodzących ze Szczecina zarzutów o możliwych przypadkach brania od pacjentów dużych, poza oficjalnym systemem, sum za leczenie w państwowym szpitalu przez profesora Tomasza Grodzkiego, jest typowa dla najlepszych czasów monopolu medialnego III RP. Najkrócej mówiąc: przemilczeć, ewentualnie wyśmiać, przypiąć prawicową łatkę, a mówić tylko o sprawie prezesa NIK Mariana Banasia.
Można to nawet zrozumieć: przez dekady tak to właśnie działało. Ludzi prawicy zabijało (i zabija) najmniejsze podejrzenie, ludzie establishmentu mogli mieć niewyjaśnione apartamenty w Chorwacji, a i tak byli uznawani za autorytety. I nawet jeśli bez prawa jazdy i ważnych badań technicznych pojazdu przejechali staruszkę, to wychodziło, że to staruszka złośliwie im wbiegła na zebrę z nieustaloną prędkością.
Profesor Grodzki może mieć więc uzasadniony żal - im wolno, a mnie się czepiają za coś, co tak powszechne?
Kłopot dla pana Grodzkiego w tym, że jednak coś się w Polsce na dobre zmieniło. W takich momentach wychodzi jaką wartość ma spluralizowanie polskiej debaty przez media niezależne, jak nasz portal, i media publiczne. Dziś sprawdzani są wszyscy politycy. Wciąż te siły medialne nie są zrównoważone, ale pewien pluralizm już mamy. Nie tylko na poziomie komentarzy warszawskich dziennikarzy, ale jak widać i zdolności do prowadzenia dziennikarstwa śledczego w terenie. Wielu się w tym świecie nie umie odnaleźć, warszawscy dziennikarze, w tym prawicowi, płaczą nad starymi dobrymi czasami, ale nie dajmy się nabrać: nie ma demokracji i wolności sporu bez realnych możliwości twardych dochodzeń dziennikarskich po obu stronach sporu politycznego.
Drugim kłopotem pana marszałka Grodzkiego jest to, że pełni bardzo ważną funkcję w państwie, jedną z najwyższych. Na takiej pozycji wolno jeszcze mniej. Co więcej, sam pan Grodzki od pierwszego dnia urzędowania sztandar moralnej czystości podniósł bardzo wysoko. To też ma swoje konsekwencje.
Zadziwia zatem, jak bardzo lekceważąco pan marszałek podchodzi do szczecińskich doniesień. Dziś usłyszeliśmy kolejne, niestety spójne z poprzednimi, brzmiące wiarygodnie: „Osobiście wręczyłem 400 złotych panu Grodzkiemu. Dużo ludzi płaciło”. Szokująca relacja pana Romualda na antenie Radia Szczecin.
Mimo prośby Radia Szczecin komentarza ze strony lidera Senatu nie było („Informujemy, że Marszałek Senatu profesor Tomasz Grodzki nie będzie komentował tej sprawy”). Na wcześniejsze doniesienia reagował albo całkowitym lekceważeniem, albo pośrednim przyznaniem, że pieniądze brał, ale w gabinecie prywatnym (można było odnieść wrażenie, że za operacje wykonywane w państwowym szpitalu), albo zapowiedziami pozwów sądowych.
Najbardziej szokuje właśnie ten brak poważnego zmierzenia się z zarzutami. I nie chodzi o odpowiedź na każde ze świadectw pacjentów przedstawianych przez Radio Szczecin, ale o jasną deklarację: czy brał osobiście od pacjentów pieniądze za usługi wykonywane w publicznym szpitalu? Czy zdarzały się takie praktyki w kierowanej przez niego placówce? Czyje akceptował? Czy sugerował komukolwiek konieczność wpłaty na fundację jako warunek wykonania jakiegokolwiek zabiegu?
Pełne, unikające słownych sztuczek i manewrów prawnych, oświadczenie osoby publicznej zderzającej się z takimi zarzutami, ewentualnie jego rzecznika, jest standardem na przykład w Stanach Zjednoczonych, ale i w innych zachodnich demokracjach. Także polska opinia zasługuje na coś podobnego. To oczywiście wystawia na ryzyko - bo trzeba powiedzieć całą prawdę i tylko prawdę. Jest jednak, powtarzam, standardem w takich sytuacjach.
A wracając do prezesa Banasia, należy powtórzyć, co napisałem już kilkanaście dni temu: sprawa prezesa Banasia wygląda dziś mniej poważnie (choć nie twierdzę, że nie istnieje) niż przypadek marszałka Grodzkiego.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/480248-w-sprawie-profesora-grodzkiego-to-szokuje-najbardziej