Pięć lat temu pisałam na łamach „Nowej Konfederacji”, że stosunki między Berlinem a Moskwą przypominają relację między narkomanem a dilerem – nie wiadomo kto od kogo jest bardziej zależny („Rosja jest niemiecką kokainą”, NK, 27.03.2014) Niewiele się pod tym względem zmieniło. Pozycja międzynarodowa Rosji opiera się głównie na potencjale szkodzenia, eksporcie surowców i arsenale jądrowym. Projekt Gazociągu Północnego (pierwsza i druga nitka) to więc dla Kremla szansa na stanie się stałym zapleczem surowcowym Europy, a co za tym idzie na utrwalenie władzy Władimira Putina. To z pieniędzy z ropy i gazu Moskwa finansuje m.in. swoją obecność w Syrii. Niemcy natomiast, podobnie jak Francja posługują się Rosją, by prowadzić mocarstwową grę. Nie bez powodu prezydent Francji Emmanuel Macron kadził Putinowi w sierpniu na marginesie szczytu G7 we francuskim Bregançon, mówiąc o przyszłej Europie „sięgającej od Lizbony po Władywostok”. Zarówno Berlin jak i Paryż sądzą, że świat wielobiegunowy jest dla nich korzystniejszym rozwiązaniem niż świat jednobiegunowy. W pierwszym wariancie mogą być silnym graczem na równi z innymi, w drugim zaś zawsze będą wasalem Waszyngtonu. W podobny sposób zresztą lewarują się Unią Europejską. Gdy Macron zawitał z oficjalną wizytą do Pekinu wystąpił na tle flag unijnych. Co innego mala Francja, co innego duża Unia.
Jak pisał w ubiegłym roku na łamach monachijskiego dziennika „Sueddeutsche Zeitung” Daniel Broessler „Niemcy uważają się za wzorowych Europejczyków, którzy płacą za wszystko w UE i są rozczarowani, gdy inni – jak w kryzysie migracyjnym - nie postępują tak, jak oni”. Ale to mit, w który już mało kto wierzy. Po pierwsze: niemieckie przywództwo Europy w wydaniu Angeli Merkel wypadło o wiele słabiej niż można było się spodziewać (nierozwiązany kryzys euro, migracyjny), a dziś, pod koniec ostatniej kadencji pani kanclerz, trudno w ogóle mówić o jakimkolwiek przywództwie. Przejęcie przez Donalda Trumpa prezydentury w USA oraz wzrost potęgi Chin wywołał w Paryżu oraz Berlinie obawy przed nowym dwubiegunowym światem złożonym z Pekinu i Waszyngtonu, a co za tym idzie utratą znaczenia i wpływów. Tym bardziej, że zarówno Trump jak i Putin starają się dzielić Europę według własnych interesów – na tą lepszą i tą gorszą. Niemcy nie próbują więc już nawet ukryć, że zamiast dbać o interes całej Unii, realizują głównie własne interesy. Pani kanclerz mówiła na zjeździe CDU w lipsku w listopadzie otwarcie, że Niemcy „będą współpracować z Rosją, jeśli będą miały z tego korzyści”. Wśród tych korzyści można choćby wymienić przewidywaną potrzebę niemieckiego przemysłu na gaz w obliczu nieudanego przejścia na zieloną energię (Energiewende), czy plany rezygnacji z silników diesla i przejścia na silniki wodorowe u niemieckich producentów samochodowych. Nie wspominając o wizji złotych gór w Rosji wciąż pokutującej w głowach przedsiębiorców za Odrą, którzy naciskają na rząd w Berlinie by zniósł sankcje nałożone na Kreml.
To jednak nie gospodarcze korzyści są tu najważniejsze, tylko przekonanie Berlina, że relacje z USA należy równoważyć wektorem wschodnim, a Rosję należy przeciągnąć na stronę Zachodu, zanim skończy w objęciach Xi Jinpinga. Jest to o tyle zabawne, że gdyby nie silna więź łącząca Niemcy z Waszyngtonem byłyby o wiele mniej atrakcyjne jako partner dla Rosji. Otwarcie na Rosję zaczęło się wraz z kanclerstwem Gerharda Schroedera, dziś szefa konsorcjum Nord Stream 2, polityka SPD. Niemieccy Socjaldemokraci za czasów zimnej wojny (Brandt, Schmidt) opracowali strategię „Ostpolitik”, nowego otwarcia na Wschód, będąc przekonanym, że Niemcy da się zjednoczyć tylko poprzez normalizację stosunków z – wówczas - Sowietami. Potem była doktryna „zmiany przez zbliżenie”. Post-sowiecka Rosja miała się zamienić w demokrację pod wpływem Berlina. Nic z tego nie wyszło. Ale doktryny są często trwalsze od realnej polityki. Utrzymują się w głowach mimo dowodów na ich nieskuteczność. Reakcja Berlina na amerykańskie sankcje przeciwko Nord Stream 2 była odpowiednio nerwowa. Jak pisze „Wall Street Journal” u niemieckich dyplomatów pojawił się pomysł stworzenia mechanizmu obronnego przed „ingerencją Waszyngtonu w wewnętrzne sprawy europejskie”. W postaci odrębnej infrastruktury finansowej, niezależnej od USA. Banki tworzące tę infrastrukturę musiałyby – jak pisze „WSJ” - być umiejscowione w Chinach czy Rosji. Wydaje się to mało realistyczne, choćby ze względu na rozmiar amerykańskiej gospodarki oraz dominującej roli dolara w globalnych transakcjach finansowych. Podobny pomysł pojawił się zresztą już na początku roku, gdy Waszyngton nałożył sankcje na Iran, uderzając w interes europejskich koncernów. Brytyjskie, francuskie i niemieckie rządy uruchomiły wówczas– jak zaznacza amerykański dziennik – układ barterowy z Teheranem. Nie przeprowadzono do dziś w jego ramach ani jednej transakcji.
Dlatego niektórzy niemieccy eksperci szukają innych rozwiązań. Instytut badań nad gospodarką (DIW) w Berlinie zaproponował nałożenie „klimatycznych ceł” na amerykański gaz LNG. Niemiecki rząd nie zdecyduje się jednak raczej na eskalację konfliktu z Waszyngtonem. Po pierwsze mogłoby to uderzyć w niemiecki przemysł samochodowy – amerykański rynek jest nie do pogardzenia, a Trump już raz groził Berlinowi karnymi cłami. Ponadto główny koszt opóźnienia budowy gazociągu i tak poniesie Rosja. A Nord Stream 2 i tak powstanie. Dla Putina to kwestia nie tylko prestiżu ale przetrwania. Rosja znalazła się w mało wygodnym położeniu – między młotem a kowadłem, czyli Chinami a USA. Putinowi nie udało się przekonać do siebie Trumpa, a chińskie elity od partnerstwa wolą zdecydowanie wasalstwo. Grają twardo, o czym Putin przekonał się po aneksji Krymu, gdy zachodnie sankcje wraz ze spadkiem cen ropy zmusiły go do szukania pomocy w państwu środka. Gazociąg „Siła Syberii” ruszył na początku grudnia 2019 r., ale będzie w pełnie operacyjny dopiero w 2024 r. Dziesięć lat po podpisaniu 30-letniej umowy przez Putina i Xi. Na dodatek Chiny wymusiły na Rosji zaniżoną cenę gazu, trudno więc mówić o sukcesie Kremla. Tym bardziej, że konkurencja nie śpi: w kwietniu 2019 r. Pekin podpisał umowę (20-letnią) z amerykańskim ExxonMobil na dostawę gazu LNG.
Rosja potrzebuje więc Nord Stream 2, a Niemcy chcą go mieć bo leży w ich interesie. Nieważne, że przed laty, wraz z utworzeniem Unii Energetycznej uzgodniono, że decyzje w sprawie polityki energetycznej będą w UE odejmowane w duchu solidarności. Jeśli ktoś się zastanawia dlaczego Berlin dalej podtrzymuje sankcje na Rosję to odpowiedź jest prosta: USA zrzuciły na Niemcy odpowiedzialność za konflikt na wschodniej Ukrainie. A ten jest wciąż daleki od rozwiązania. Niemcy nie mogą więc odpuścić Rosji jeśli nie chcą się całkowicie zbłaźnić. Tylko tyle i aż tyle.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/480082-merkel-putin-i-ich-metody-czyli-kilka-slow-o-nord-stream-2
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.