Okres (po)świąteczny i koniec roku sprzyjają podsumowaniom i refleksjom nieco szerszym niż tylko codzienna młócka wokół spraw bieżących. Z oczywistych względów nadchodzący rok 2020 - a przynajmniej jego pierwsza połowa - będzie bardzo mocno polityczny. Kolejne kampanie wyborcze, choć z pewnością męczące wyborców, odnajdą puentę w wyborach prezydenckich. Faworytem jest, rzecz jasna, Andrzej Duda, niemniej jednak równie jasne jest to, że druga tura wyborów (o ile do niej dojdzie), nie będzie spacerkiem, a wyrównaną batalią.
Mam na myśli szerszy wniosek niż tylko powtarzaną od jakiegoś czasu tezę, według której wygrana Andrzeja Dudy rozciągnie się politycznie przynajmniej do 2025 roku, jeszcze mocniej utwierdzając w siodle obóz „dobrej zmiany”. To również jest w jakiś sposób klarowne: po majowych wyborach czeka nas albo wzmocnienie dziś rządzących i dodatkowy mandat społeczny, albo rozpoczęcie procesów, na których początku jest frustrujące administrowanie blokowane przez prezydenta, a na końcu prawdopodobne oddanie władzy lub znacząca korekta kursu.
Niezależnie od wyżej wspomnianych wniosków, a nawet niezależnie od wyników wyborów w maju, polską centroprawicę czeka solidna refleksja nad przyjętą strategią, taktyką i ewentualną korektą kursu. Można śmiało powiedzieć, że obóz centroprawicowy jest dziś na rozstaju dróg - być może jeszcze do końca nieuświadomionych, a z pewnością niezbadanych i niepewnych co do tego, co czeka za zakrętem.
Wiosenna kampania będzie bowiem ostatnią, w której szeroko rozumiany PiS - choćby częściowo - będzie mógł odwoływać się na poważnie do dorobku poprzedników. Opowieści „przez osiem ostatnich lat…” lada chwila będzie można wrzucić jako kamyczek do ogródka, ale ekipy Prawa i Sprawiedliwości. Rozpoczyna się bowiem piąty rok rządów PiS, a w dzisiejszej gonitwie tematów, wypowiedzi i ocen czas lat 2007-2015 jawi się wielu wyborcom niemal jako prehistoria. Co ważne w tym kontekście, duża część polityków, a co ważniejsze wyborców PiS uczyła się uczestnictwa w życiu publicznym na kontrze: wobec III RP, dużego układu i lokalnych układów, Tuska i nadzwyczajnej kasty, Czerskiej i Wiertniczej, salonu i sitw, urzędników z Brukseli i kagiebowców Moskwy, starych ubeków i nieco młodszych oficerów WSI, nielegalnych imigrantów i parad środowisk LGBT. Wymieniać można długo, każdy do tej listy mógłby dokleić swoje nazwiska, instytucje, firmy, skróty, obawy, oceny i niepokoje.
I nie chodzi nawet o to, że część z wyżej wspomnianych zagrożeń wcale nie była wyimaginowana czy wymyślana na potrzeby kampanii. Mowa raczej o tym, że po czterech latach rządów (a licznik przecież bije i prawdopodobnie bić będzie przynajmniej do 2023 roku, a może i dalej) coraz wyraźniej słychać głosy w stylu: „Nawet jeśli to prawda, to mieliście tyle i tyle czasu na rozprawienie się z nimi”. Partia ze swojej natury, wręcz z części DNA, rewolucyjna (przynajmniej werbalnie), zaczyna tracić to paliwo i musi zdefiniować się na nowo. Jaką da odpowiedź?
Ze strony premiera Mateusza Morawieckiego i jego otoczenia sygnał, który popłynął (przynajmniej w jakiejś części) był następujący: następnym wyzwaniem będzie i jest historyczne dogonienie Zachodu pod względem poziomu życia. PiS ma w tej logice odebrać palmę pierwszeństwa „modernizatorów” ekipie Platformy, która - słusznie czy nie - przez długie lata tak się kojarzyła większości Polaków (co potwierdzały kolejne wybory). Z kolei w działaniach PiS i rządu miały pojawiać się powybierane niczym rodzynki z ciasta te postulaty lewicy, ruchów miejskich, ekologów czy ludowców, które są atrakcyjne, opłacalne wyborczo lub po prostu sensowne. Stąd pomysł na stworzenie czegoś na kształt zielonego konserwatyzmu, zwrócenie uwagi na problem jakości powietrza czy bezpieczeństwa pieszych. W kolejce czekają kolejne tematy do przejęcia. Kompletnie nieideologiczne, oparte o badania społeczne, naszpikowany pragmatyzmem.
To jeden z pomysłów, który, nie ma co kryć, ma przynajmniej tylu zwolenników, co przeciwników w samym obozie „dobrej zmiany”. Sam odbierałem telefony od zdezorientowanych polityków PiS, którzy zastanawiali się, czy czeka nas już tylko pisowska odsłona ciepłej wody w kranie. Ta logika każe zadać pytanie, czy wspomniane sprawy po prostu pasują do PiS Anno Domini 2020. Owszem, wskaźniki wzrostu PKB i pieniądze w budżecie muszą się zgadzać, pensje rosnąć, a prognozy gospodarcze zachwycać, ale - słyszę - nie ma w tym czynnika politycznego, który byłby atrakcyjny dla dotychczasowych wyborców centroprawicy. Potwierdzeniem tych przeczuć jest sukces Borisa Johnsona w Wielkiej Brytanii czy ugrupowań, które - nawet jeśli przesadnie i wyłącznie na poziomie werbalnym, czasem wręcz populistycznie - to jednak stawiają kilka spraw na ostrzu noża. Kto gra, ryzykuje i licytuje wysoko, ten wygrywa, kto próbuje przeczekać i zmienić skórę, dostaje polityczne bęcki. Trudno bagatelizować te argumenty.
Kto ma rację? Czy ci, którzy uważają, że część mieszkańców dużych miast, wyborców nieobecnych przy urnach, wreszcie - tych letnich, niezaangażowanych, jest, mówiąc wprost, do przejęcia, dzięki przejściom dla pieszych, wymianie pieców czy walce o czujniki jakości powietrza w każdej gminie? Że rekordowe (choć zarazem okraszone pewnym niedosytem przy skali polityki społecznej) ponad 8 milionów wyborców z jesieni tego roku może być poszerzone o kolejne grupy, które nie muszą kochać PiS i kupować całego pakietu, jaki niesie obóz Kaczyńskiego, ale w ramach współpracy w jednej konkretnej sprawie, gotowi są poprzeć ugrupowanie z Nowogrodzkiej? Że można tego Morawieckiego i Szydło nie cierpieć, ale jednocześnie poprzeć ich partię, bo ruszy na poważnie Mieszkanie+ i Centralny Port Komunikacyjny? A może jednak posłuchać trzeba tych wskazujących, że nikt tam na centroprawicę nie czeka, że wyborca nie odda głosu na PiS tylko dlatego, że wprowadzili mały ZUS, ulgę dla części przedsiębiorców albo ułatwienie przy wymianie kopciuchów? Że skończy się to sytuacją, w której PiS zostanie uznany za skrajnie pragmatyczną partię władzy, w zasadzie domagającej się wyłącznie utrzymaniem status quo?
Tej ostatniej dynamice będą przecież sprzyjać kolejne dni, tygodnie i miesiące przy władzy. Ławka rezerwowych nie jest zbyt długa, ani się obejrzymy, a Jarosław Kaczyński - w tej czy innej konfiguracji - będzie sprawował władzę przez dekadę (licząc lata 2005-2007). Paliwo natury polityki społecznej i socjalnej zdaniem rządzących po prostu się kończy, poza tym na spektakularny skok w tej dziedzinie (inne mogą tylko pomóc utrzymać kurs, ale o jakościowym szarpnięciu nie ma co marzyć) trzeba by było znaleźć kolejne 20-30 miliardów złotych. Pieniędzy, o które wciąż woła, a często dramatycznie krzyczy, służba zdrowia. Z drugiej strony można otworzyć kolejny naturalny lub sztuczny front, podkręcić darmowe budżetowo emocje, ale zostać uznanym za kogoś, kto przesadza albo może poradzić sobie narzędziami, które jako rządzący przecież posiada w tworzącym prawo Sejmie, działających służbach, względnie policji i prokuraturze.
Nie ma tu łatwych odpowiedzi, tym bardziej, jeśli zwrócić uwagę na kolejne roczniki wchodzące na rynek wyborczy. Głosujący w majowych wyborach mogli urodzić się nawet w roku 2002 - dla tego pokolenia rzeczywistość Netflixa, Instagrama i seriali z HBO GO jest czymś o wiele bardziej realnym niż rządy jednego czy drugiego premiera. Z drugiej zaś strony wciąż najbardziej szeroko polityczną bazą wyborców są ci starsi, których nie da się zachwycić próbą budowy polskiej wersji ekokonserwatyzmu.
Być może odpowiedzią będzie próba schwytania kilku srok za ogon, gry na wielu fortepianach i umiejętne niuansowanie, ze zgrabnym podkręcaniem i zwalnianiem tempa - wszystko w zależności od potrzeb. Na dziś wydaje się, że scenariusz obrany przez chadeckie partie z Niemiec czy Wielkiej Brytanii (czasem nawet realnie rządzące) w Polsce się nie sprawdzi. Zresztą na końcu tego procesu jest bezpłciowa masa polityczna, niczym dzisiejsza Europejska Partia Ludowa, kiedyś jednoznacznie wszak kojarzona z chadeckością rozumianą jako realne odwoływanie się do chrześcijaństwa i nauki społecznej Kościoła, dziś kręcąca nosem nawet na spotkania opłatkowe w zakładach pracy. Chyba nie o to chodzi, nawet jeśli zgadzają się wyliczenia w PKB na głowę.
Nadchodzący rok powinien odpowiedzieć nam choćby częściowo na przynajmniej kilka z powyższych pytań, choć jednoznaczną odpowiedź co do przyjętego kursu będzie można przedstawić po dłuższym czasie niż najbliższa kampania. Tak czy inaczej, kończy się czas, w którym każdy z góry znał swoje role, rozpisane na długie tygodnie, miesiące, a może i lata. Nowe musi jednak oznaczać gorszego i oznaczającego klęskę, wręcz przeciwnie - taki wybór może okazać się sporą szansą na uniknięcie losu Platformy z roku 2015, ugrupowania, które przy władzy po prostu zgniło. Otrząśnięcie się z tego stanu, jak widać po nerwowych szamotaninach w obozie III RP, może trwać długie lata, a w przypadku polskiej centroprawicy proces może się jeszcze wydłużyć. Na końcu tych rozważań jest zresztą nie tylko opłacalność czy skuteczność wyborcza, ale i stan państwa: instytucji, gospodarki, gospodarstw domowych, służby zdrowia, edukacji, debaty publicznej, wszystkich innych kwestii, które domagają się czasem korekty, a czasem głębokiego resetu. Może jakąś odpowiedzią jest bardziej wyraźne poszukanie odpowiedzi na choćby kilka z tych obszarów, nawet jeśli dziś niespecjalnie obecnych w codziennych dyskusjach publicystycznych?
ZOBACZ TAKŻE NOWY ODCINEK MAGAZYNU BEZ SPINY:
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/479481-rok-2020-domknie-pewien-etap-centroprawica-na-rozstaju-drog