Nieobecność sporej części parlamentarzystów (zarówno opozycji, jak i strony rządzącej) w trakcie głosowań nad wprowadzeniem do porządku obrad ustawy zmieniającej przepisy dyscyplinarne wobec sędziów powinna być sygnałem prostującym spojrzenie na ostatnie emocjonujące wydarzenia polityczne.
Wokół wprowadzanych zmian (w końcu zresztą skorygowanych, z wyszlifowanymi kantami na poziomie poprawek) padały najostrzejsze, pełne patosu słowa, a atmosferę udało się na tyle podkręcić, że - choć ich frekwencja pozostawiała wiele do życzenia - protesty zorganizowano także na ulicach. Tymczasem ponad 30 nazwisk po stronie opozycyjnej (niektóre znane z pierwszych stron gazet i kozetek rozkładanych w studiach telewizyjnych) uznało, że ma ważniejsze sprawy. Zaplanowane urlopy, dzieci, opieka nad kotem, wizyta w mediach, zwykłe spóźnienie - każde kolejne tłumaczenie parlamentarzystów opozycji (od KO, przez Lewicę, po PSL-K‘15) wygląda coraz bardziej kuriozalnie.
Jak wytłumaczyć się ze swojej bierności i apatii przed tymi, którzy kierowani szczerą troską o państwo i strachem o los praworządności w Polsce wyszli na ulicę dzień wcześniej, marznąc wieczorem na deszczu? To jedno z kluczowych pytań, które będzie wisiało nad wszystkimi klubami opozycyjnymi przez dłuższy czas. Albo bowiem uznajemy, że to naprawdę dramat, koniec demokracji i wyjście z UE, albo mrugamy okiem i sugerujemy, że to tylko kolejna odsłona politycznego przedstawienia na teatralnej arenie walki o władzę i wpływy. Czkawka po czwartku będzie odbijać się długo, zwłaszcza takim politykom jak Borys Budka, Władysław Kosiniak-Kamysz czy nowi liderzy Lewicy - wszyscy już podtapiani przez konsekwentnego Grzegorza Schetynę i wystawionych do wiatru wyborców.
Ale na sali nie było też sporej części delegacji klubu Prawa i Sprawiedliwości. W tym przypadku nie ma odpowiedzialności za wyprowadzenie ludzi na ulice, ale nie ma co kryć: zgrzyt jest wyraźny. Albo bowiem to ustawa, której los to być albo nie być na walce z sędziokracją i anarchią, albo kolejny akt przedstawienia i przeciągania politycznej liny, o którym była mowa już akapit wyżej. Jeszcze inna sprawa, że kolejny projekt pisany na potrzeby konkretnej sytuacji, klecony na kolanie, nie wygląda - niestety - profesjonalnie i jest powieleniem kiepskich standardów przyjmowania prawa.
Wracając jednak do nieobecności posłów; brak determinacji i mobilizacji w szeregach klubu PiS wydarza się zresztą po raz kolejny: nieco zblazowani politycy tej partii uważają, że i tak wszystko się jakoś załatwi, ogarnie, najwyżej przeprowadzi reasumpcję. W najgorszym razie i tak można liczyć na opozycję, której działacze podadzą pomocne dłonie. Zresztą w tym ostatnim przypadku trudno nie przyznać rządzącym racji. Przyjdzie jednak i taki moment, że zawczasu policzyć głosów nie uda się dobrze, a głosowanie w kolejnej gardłowej ponoć sprawie po prostu zostanie przerżnięte.
W zasadzie wszyscy zdają sobie sprawę, że w projekcie Prawa i Sprawiedliwości chodzi przede wszystkim o konkretny przepis - ten sędzia, który będzie kwestionował status innych sędziów, będzie mógł zostać poddany najsurowszej karze. Reszta to didaskalia, ambicjonalne i personalne pstryczki, co najwyżej trochę potencjalnych straszaków, które i tak trudno będzie wykorzystać w praktyce. Obawa o anarchizację wymiaru sprawiedliwości jest w obozie PiS na tyle duża, że zaryzykowano otworzenie frontu na tym odcinku mimo kursu wyznaczonego przecież odgórnie na łagodzenie sporów i kampanię prezydencką Andrzeja Dudy. Ale że temat nie chwycił mobilizacyjnie (na poziomie politycznym i społecznym) jak w trakcie pamiętnego rozchwiania nastrojów przed wetami prezydenta Dudy, to przynajmniej na razie trudno mówić choćby o minimalnych stratach.
W tym wszystkim najbardziej żal pracowników Kancelarii Sejmu (i całego zaplecza prawno-technicznego), którzy musieli - i pewnie jeszcze nie raz będą musieć - posiedzieć do bladego świtu, wertując kolejne poprawki obu stron sporu. Im należy się spory szacunek, bez względu na pogląd co do samej ustawy i konkretnych poprawek. No, może szkoda jeszcze tych, którzy wyszli w środowy wieczór na ulice, wierząc, że ekipa Borysa Budki jest zaangażowana emocjonalnie równie mocno co oni. Ale spacer nawet grudniowym wieczorem może koniec końców wyjść na zdrowie, a praca do późna urzędników w przedświątecznym okresie nie ma żadnych plusów. Ale kto by tam żałował róż, gdy płoną lasy.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/478639-co-nam-mowi-nieobecnosc-sporej-czesci-poslow-obu-stron