Szczyt Unii Europejskiej w Brukseli okazał się – wbrew wielu sceptykom wieszczącym klęskę – sukcesem polskiego rządu. Wykazaliśmy dobrą wolę, akceptując unijny cel neutralności klimatycznej, zastrzegając jednak, że nie jesteśmy w stanie go wykonać w zaplanowanym przez Unię terminie do roku 2050. Gdyby Polska ugięła się pod presją innych państw i zgodziła się na przyspieszoną „rewolucję klimatyczną” i to jeszcze bez żadnych gwarancji finansowych, to nasza gospodarka wpadłaby zapewne w poważne tarapaty.
Najogólniej rzecz biorąc, spór dotyczył terminu wdrożenia neutralności klimatycznej (a więc eliminacji wysokoemisyjnych paliw) i tego, kto i na jakich zasadach za nią zapłaci. Trzeba mieć bowiem świadomość, że wdrożenie neutralności klimatycznej to prawdziwa rewolucja i gigantyczne wydatki. Według wyliczeń rządowych, koszty przestawienia polskiej gospodarki na niskoemisyjne źródła energii wynoszą około 500 miliardów euro. Chodzi przecież o zamknięcie wszystkich kopalń, wygaszenie pieców hutnicznych, zwolnienie tysięcy ludzi z pracy, a jednocześnie o znalezienie środków na dość kosztowne inwestycje w energię odnawialną. Przy czym Polska zdaje sobie sprawę z tego, że na samej energii odnawialnej daleko nie zajedziemy (przykład niemieckiej Energiewende powinien być ostrzeżeniem), stąd plany budowy elektrowni jądrowej oraz rozwoju energetyki opartej na gazie. To oczywiście również kosztuje i wymaga czasu. Polska nie chciała więc zgodzić się na sytuację, w której podejmiemy zobowiązania, nie mając w zamian zagwarantowanych rekompensat. Było też jasne, że rok 2050 to dla polskiej gospodarki stojącej dziś na węglu termin bardzo ryzykowny.
Przy czym rząd nie kwestionował na brukselskim szczycie konieczności wdrożenia neutralności klimatycznej, zwracał jedynie uwagę, że nie można przykładać jednej miary do wszystkich państw Unii. Każde z nich różni się bowiem pod względem zamożności oraz struktury energetycznej. I jeśli nie liczyć pohukiwań prezydenta Francji Emmanuela Macrona, te argumenty spotkały się ze zrozumieniem. Dlatego dobrze się stało, że we wnioskach ze szczytu pojawił się zapis o powołaniu Funduszu Sprawiedliwej Transformacji. Miałby on wynieść 100 mld euro przeznaczonych na wsparcie „zielonej rewolucji” w najbliższej siedmioletniej perspektywie finansowej. Jak zapowiada premier Morawiecki duża część tych środków ma przypaść Polsce. W jaki sposób te środki zostaną faktycznie rozdzielone i na co konkretnie będą przeznaczone, okaże się w niedalekiej przyszłości. Ważne jest jednak, że taki fundusz ma powstać, bo jest to odpowiedź na polski postulat dotyczący bardziej sprawiedliwego rozłożenia kosztów wspólnej polityki klimatycznej. Trudno więc nie dostrzegać w działaniach rządu realnej i – co ważne – skutecznej obrony polskich interesów na forum Unii.
Opinie opozycji zarzucającej rządowi, że powstrzymując „zieloną transformację” doprowadzi jedynie do zatrucia Polaków smogiem, należy zignorować jako wyraz frustracji. Jest bowiem bardzo mało prawdopodobne, że krytycy rządu, gdyby byli dziś u władzy, odważyli się na jakiekolwiek targi z Unią. Mając w pamięci ich ostatni „sukces” na tym polu, jakim była zgoda premier Ewy Kopacz na relokację imigrantów do Polski, należy się cieszyć, że to nie oni odpowiadają dziś za politykę unijną Polski.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/477594-koszt-walki-o-klimat-jest-wysoki-dla-nas-zbyt-wysoki