„Kandyduję, bo jestem kobietą” oznajmiła w czasie dzisiejszej debaty „prezydenckiej” Małgorzata-Kidawa Błońska, dodając że kobieta lepiej da radę zasypywać podziały w społeczeństwie.
Infantylizm tego stwierdzenia powala z nóg, jeszcze bardziej niż pojawiające się skojarzenie ze stereotypem matki-Polki, która gdy mężczyźni walczą, dba o dobro rodziny i Ojczyzny, wychowując dzieci w duchu miłości do bliźniego i kraju.
Z jednej strony feministki i sprzyjające im „polityczki” walczą o równe traktowanie kobiet i mężczyzn, z drugiej – żądają parytetów nie tylko w polityce, ale także na drodze kariery zawodowe, domagając się 50% miejsc w zarządach, radach nadzorczych i w ogóle – wyjątkowego traktowania we wszystkich sytuacjach życiowych, kiedy muszą rywalizować z mężczyznami Kryterium płci ma być ważniejsze niż kompetencje, wiedza, wykształcenie czy też doświadczenie, ale – tylko jednej płci.
Chcą równego traktowania, ale jednocześnie staczają ośmieszające batalie o tzw. feminatywy, czyli żeńskie końcówki, bowiem określenia ”pani poseł”, ”pani minister”, „pani premier” czy też „pani marszałek” uwłaczają ich kobiecej godności i dyskryminują,. Wolą być „posłanką”, „ministrą”, „premierą” i „marszałkinią”.
Uważają, że doskonale mogą sobie poradzić z trudnymi wyzwaniami dzisiejszego świata, nawet lepiej niż mężczyźni, bo „mężczyźni to drapieżcy w politycznej dżungli”, a one tę politykę ocieplą, zlikwidują podziały w społeczeństwie (oprócz tych na kobiety i mężczyzn), łagodnie będą tłumaczyć ludziom dlaczego np. muszą dłużej pracować i nie dostaną emerytury w tym czasie, na który przed laty państwo się z nimi umawiało.
W ich kobiecej naturze emocje grają najważniejszą rolę, dlatego w starciu z brutalnym racjonalizmem mężczyzn-polityków zwyciężą i przeprowadzą swoje plany. Tu przypomina mi się sytuacja sprzed wielu lat, kiedy w rządowej willi w Klarysewie ministrowie robili pierwsze, robocze przymiarki do budżetu na następny rok. Kiedy okazało się, że jest jeszcze jakaś nadwyżka do podzielenia, jedyna kobieta-minister zaczęła gorąco przekonywać, że powinna być przyznana jej resortowi. Mnożyła argumenty, a kiedy panowie ciągle nie dawali się przekonać, po prostu się rozpłakała. Gdy i to nie odniosło skutku, wstała i wyszła trzaskając drzwiami, a wtedy jeden z ministrów zapytał kolegów: „No dobrze, panowie, to jak się dzielimy tą nadwyżką?”.
Przekonanie pań aspirujących do odegrania jakiejś ważnej roli w polityce że fakt bycia kobietą sprawi, iż w politycznych debatach mężczyźni nie będą w stosunku do nich tak agresywni i brutalni, bo przecież w Polsce szacunek do kobiety, matki-Polki, synowie dostają wraz z mlekiem z jej piersi, już wielokrotnie nie wytrzymało zderzenia z rzeczywistością. O równych prawach, w tym także prawie do brutalnej czasami walki politycznej, w tym akurat przypadku zapomną, bo ta ich równość płci jako argument jest stosowana bardzo wybiórczo.
Kryterium płci jako oręż w walce politycznej przede wszystkim ośmiesza te kobiety, które go stosują. Od 1990 roku kandydujące w wyborach prezydenckich kobiety nie przekroczyły w pierwszej turze 3% głosów. Czy to oznacza, że polscy wyborcy dyskryminują kobiety?
A może po prostu wystarczy być rozumnym człowiekiem, z dobrym programem wyborczym, siłą przekonywania, czasami określaną jako charyzma, umiejętnie kontrującym argumenty przeciwników w trudnych kampanijnych debatach i zręcznie unikającym wpadek i dziennikarskich pułapek?
„Bycie kobietą” jest niezbędne do urodzenia dziecka, do pełnienia ważnych funkcji w państwie – niekoniecznie.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/476597-byc-kobieta-a-bycie-rozumnym-czlowiekiem-nie-wystarcza